[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak, teraz owszem - don Rigoberto miał wpółprzymknięte oczy i było tak, jakby cała energia ulotniła się z reszty jego ciała, by ulokować się w jego organach płciowych i w narządzie powonienia - jego nozdrza wdychały wiciokrzew dońi Lukrecji.I podczas gdy ciepły i gęsty aromat, przywodzący na myśl woń piżma, kadzidła, gotowanej kapusty, anyżku, marynowanej ryby, rozchylających się fiołków, potu niewinnej dziewczynki, unosił się niczym roślinna emanacja lub siarkowa lawa docierając do jego mózgu i rozsadzając go pożądaniem, jego nos, przeobrażony w nadpobudliwy zmysł, mógł teraz również czuć ten umiłowany gąszcz, lepkie muśnięcie szczeliny rozżarzonych warg, łaskotanie wilgotnego runa, którego jedwabiste nici drażniąc nozdrza potęgowały działanie lotnego narkotyku ofiarowywanego przez ciało ukochanej.Podejmując znaczny wysiłek intelektualny - powtórzyć na głos twierdzenie Pitagorasa - don Rigoberto powstrzymał nieco wzwód, wysuwający już rozkochaną główkę, i polewając ją garściami wody uspokoił i zawrócił, zalęknioną, skuloną, do ustronnego, fałdzistego kokonu.Rozczulony przyjrzał się miękkiemu cylindrowi, który już uładzony, elastyczny, kołysząc się lekko niczym serce dzwonu, przedłużał jego podbrzusze.Po raz kolejny powtórzył sobie, iż miał ogromne szczęście, że jego rodzicom nie przyszło na myśl obrzezanie go: jego napletek był sprawnym wytwórcą jak najrozkoszniejszych wrażeń, on sam zaś był przekonany, że w przypadku pozbawienia go tej wpółprzejrzystej błonki jego miłosne noce byłyby znacznie uboższe i byłaby to, przypuszczalnie, strata równie ogromna jak utrata węchu wskutek rzuconego uroku.I niespodziewanie przypomniał sobie owych szalonych dziwaków, dla których wdychanie zapachów niezwykłych i uznawanych przez ogół za odrażające stanowiło życiową konieczność, równą - ni mniej, ni więcej - konieczności odżywiania się i picia.Spróbował wyobrazić sobie poetę Fryderyka Schillera łapczywie zanurzającego nozdrza w zgniłych jabłkach, które go inspirowały i pobudzały w twórczości i miłości, tak jak jego, don Rigoberta, erotyczne figurki.Następnie zaś sięgnął pamięcią do bulwersującego prywatnego przepisu eleganckiego historyka Rewolucji Francuskiej, Micheleta - jedną z jego fantazji było obserwowanie swej ukochanej Athene podczas miesiączkowania - który, gdy opadało go zmęczenie i zniechęcenie, porzucał swój zapełniony rękopisami, pergaminami i kartotekami gabinet, by skrycie, jak złodziej, wymknąć się w stronę podwórzowych latryn.Don Rigoberto ujrzał go oczyma wyobraźni, jak w kamizelce, w surducie, w pantoflach, być może w plastronie, klęczy z namaszczeniem przed miską ekskrementów, wchłaniając z dziecięcą radością cuchnące wyziewy, które dotarłszy do zakamarków jego romantycznego mózgu, przywrócić mu miały entuzjazm i energię, cielesną i duchową świeżość, intelektualny rozmach i szlachetne ideały.„W porównaniu z tymi oryginałami jakiż ja jestem normalny”, pomyślał.Nie poczuł się jednak tym przygnębiony ani znacznie od nich gorszy.Szczęście odnalezione przezeń w samotnych praktykach higienicznych i, przede wszystkim, w miłości żony, wydawało mu się dostateczną rekompensatą za ową normalność.Skoro to ma, na cóż mu być bogatym, sławnym, ekstrawaganckim, genialnym? Skromna szarość, jaką jawiło się jego życie oczom postronnych, ta powszednia egzystencja urzędnika towarzystwa ubezpieczeniowego, skrywała coś, czego z pewnością niewielu jemu podobnych mogło zakosztować i czego istnienia w ogóle nie podejrzewano: szczęście możliwe do spełnienia.Przejściowe i tajemne, owszem, może i drobne, ale pewne, namacalne, nocne i żywe.Teraz czuł je wokół siebie niczym aureolę, a za kilka minut on będzie tym szczęściem, i będzie nim również jego żona z nim i ze szczęściem, złączeni w tej przenajgłębszej trójcy obydwojga, dzięki rozkoszy stanowiących jedno lub, lepiej powiedziawszy, troje.Czyżby rozwiązał misterium Trójcy? Uśmiechnął się: bez przesady, palancie.Ot, wyłącznie drobna wiedza służąca umiejętności przeciwstawienia chwilowego środka zaradczego frustracjom i sprzecznościom, jakimi doprawiona jest egzystencja.Pomyślał: „Wyobraźnia przeżera życie, dzięki Bogu”.Przekraczając z drżeniem próg sypialni, westchnął.11Sjesta- Powiem ci coś, macocho, o czym na pewno nie wiesz - wykrzyknął Alfonso z migocącym w źrenicach światełkiem.- Na obrazie w salonie jesteś ty.Twarz miał rozognioną i rozradowaną i oczekiwał, z na wpół łobuzerskim uśmiechem, by odgadła ukryte zamiary w tym, co przed chwilą jej zasugerował.„Znowu jest dzieckiem”, pomyślała dońa Lukrecja w ciepłym kokonie apatii, w jakim się znajdowała, w pół drogi pomiędzy jawą a snem.Jeszcze przed chwilą był małym, niezrażonym niczym, mężczyzną o nieomylnym instynkcie, który dosiada jej niczym najzwinniejszy jeździec.Teraz ponownie był szczęśliwym dzieckiem bawiącym się w zgadywanki ze swą przybraną matką.Nagi klęczał opierając się o jej pięty przy skraju łóżka i nie mogła oprzeć się pokusie, by wyciągnąć rękę i złożyć ją na tym jasnym udzie barwy miodu, pokrytym niedostrzegalnymi niemal i połyskującymi od potu włoskami.„Tak najpewniej wyglądali greccy bogowie - pomyślała.- Amorki z obrazów, paziowie księżniczek, małe dżiny z „Baśni z 1001 nocy” i „spintria” z księgi Swetoniusza”.Zatopiła palce w tym młodym, giętkim ciele i pomyślała odczuwając rozkoszne dreszcze: „Jesteś szczęśliwa jak królowa, Lukrecjo”.- Przecież w salonie wisi Szyszlo - mruknęła niechętnie.- To abstrakcyjny obraz, dzieciaku.Alfonsito roześmiał się głośno.- Ale to jesteś ty - powtórzył.I nagle zaczerwienił się po uszy, jakby od nadmiaru słońca.- Odkryłem to dziś rano, macocho.Ale nie powiem ci jak, nawet gdybyś miała mnie zabić.Ogarnął go kolejny atak śmiechu, po czym rzucił się twarzą na łóżko.Leżał tak jakiś czas, z twarzą zatopioną w poduszce, nie przestając chichotać.„Co też się zagnieździło w tej szalonej główce? - burknęła dona Lukrecja mierzwiąc mu włosy delikatne jak piasek lub talk.- Na pewno jakaś bezwstydna myśl, jeśli się tak zaczerwieniłeś, bandyto”
[ Pobierz całość w formacie PDF ]