[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak jak słowo „dużo” - tobaiti -służyło do wyrażenia wszystkich wielkości powyżej czterech, pojęcie „teraz” obejmowało bardzo często dziś i wczoraj, czasownika zaś w czasie teraźniejszym używali nader często w odniesieniu do wydarzeń z nieodległej przeszłości.Tak jakby tylko przyszłość była dla nich czymś jasno określonym.Rozmowa potoczyła się ku tematom językoznawczym i zakończyła wieloma przytoczonymi przez Schneilów przykładami obrazującymi niepokojące i śmieszne implikacje takiego sposobu mówienia, w którym minione i teraźniejsze było trudno rozróżnialne.Niezwykle mnie poruszyła ta postać, jedna czy też wiele, krążąca po mało przyjaznych człowiekowi lasach kuskańskiego wschodu i Madre de Dios, przemierzająca dniami i tygodniami olbrzymie odległości, by przekazywać jednym Macziguengom historie drugich, przypominająca każdemu z nich, że pozostali żyją, że pomimo dzielących ich odległości tworzą wspólnotę, że łączy ich wspólna tradycja, wierzenia, wspólni przodkowie, wspólne nieszczęścia, ale i co nieco radości; poruszyła mnie myśl o owych tajemniczych, może nawet bardziej należących do świata legend gawędziarzach, którzy prostym i starym jak świat sposobem - zajęciem, potrzebą, ludzką manią czy pasją - polegającym na opowiadaniu historii, stali się ustawicznie krążącą energią czyniącą z Macziguengów społeczność, lud istot solidarnych i mających ze sobą stałą łączność.I wciąż jeszcze wzruszam się, kiedy o nich myślę; nawet teraz, tutaj, gdy piszę te słowa w starej Florencji, w „Caffe, Strozzi”, w lipcowym skwarze, dostaję gęsiej skórki.- Dlaczego dostajesz gęsiej skórki? - zapytał Maskamiki.-Co cię tak porusza? A cóż to takiego szczególnego mają ci gawędziarze, co?Rzeczywiście, dlaczego od tamtej nocy nie mogę przestać o tym myśleć?- To namacalny dowód, że opowiadanie różnych historii może być czymś więcej niż zwykłą rozrywką - odpowiedziałem mu naprędce.- Czymś ważnym, czymś, od czego zależy nawet istnienie i przetrwanie narodu.Pewnie właśnie to tak mnie poruszyło.Przecież nie zawsze wiadomo, dlaczego nagle coś cię wzrusza.Dotyka nagle jakiejś twojej tajemnej struny i już.Saul zaśmiał się, poklepując mnie po ramieniu.Mówiłem serio, ale on wziął to za dobry żart.- No tak, tu cię mam, to literacka strona zagadnienia cię pasjonuje - wykrzyknął rozczarowany, jakby ten aspekt obniżał wartość mojego zainteresowania całą sprawą.- Nie rób sobie żadnych złudzeń.Jestem pewien, że to zasrani jankesi opowiedzieli ci bajkę o jakichś tam bajarzach.A wszystko nie może wyglądać tak, jak im się wydaje.Głowę daję, że Amerykańcy rozumieją Macziguengów jeszcze mniej niż misjonarze.Siedzieliśmy w kafejce przy alei Espana, jedząc bułki ze skwarkami.Od mojego powrotu z Amazonii minęło już sporo dni.Znalazłszy się w Limie, zacząłem szukać Saula na uniwersytecie, zostawiać wiadomości w miejscach, w których bywał, ale bez skutku.I już obawiałem się, że pojadę do Europy, nie pożegnawszy się z nim, kiedy w przeddzień mojego wyjazdu do Madrytu zobaczyłem, jak wysiada z autobusu na rogu alei Espana.Weszliśmy do tej kafejki, gdzie, jak mi powiedział, wyda na moją cześć pożegnalną ucztę z sandwiczami ze skwarkami i zimnym piwem, o której nie dane mi będzie zapomnieć przez cały pobyt w Europie.W pamięci zostały mi raczej uniki, wykręty Saula i całkowity brak zainteresowania sprawą gawędziarzy maczigueńskich, choć wydawało mi się, że właśnie ów temat wywoła jego entuzjazm.Naprawdę go to nie interesowało? Nic a nic.Teraz wiem, że udawał i że okłamał mnie, gdy przyparty do muru moimi pytaniami, zapewnił, że nigdy, przenigdy nie słyszał, aby ktokolwiek choćby słowem napomknął mu o jakichś tam gawędziarzach.Pamięć jest jedną wielką pułapką: poprawia, delikatnie modeluje przeszłość stosownie do teraźniejszości.Tyle razy próbowałem odtworzyć tę rozmowę z mym przyjacielem Saulem Zuratasem, z sierpnia 1958 roku, w owej knajpce z kiwającymi się stolikami i rozwalonymi krzesłami, że obecnie nie jestem już niczego pewien poza, być może, jego olbrzymim znamieniem koloru mętnego wina, przyciągającym spojrzenia wszystkich obecnych, jego rozwichrzoną rudą czupryną, flanelową koszulą w czerwono-niebieską kratkę i jego buciorami wiecznego wędrowca.Ale moja pamięć nie mogła całkowicie sfabrykować bezwzględnej tyrady Saula przeciwko Letniemu Instytutowi Lingwistycznemu, którą jakbym ciągle jeszcze słyszał, mimo że minęło dwadzieścia siedem lat, ani mojego osłupienia wobec Saulowego ataku głuchej wściekłości.Po raz pierwszy widziałem go w takim stanie: sinego od furii.Tego dnia dowiedziałem się, że i anielski Saul potrafi jak reszta śmiertelników ulegać złości, która, zdaniem jego przyjaciół Macziguengów, może zachwiać równowagą świata.Powiedziałem mu to, usiłując go rozbroić:- Maskamiki, ten twój szał doprowadzi do jakiejś apokalipsy, zobaczysz.Ale on nawet mnie nie usłyszał.- Ci twoi apostolscy lingwiści są najgorsi ze wszystkich.Wtryniają się jak mendy między plemiona, żeby zniszczyć je od środka.Wciskają się w ich dusze, wierzenia, podświadomość, w samą istotę ich sposobu bycia.Inni zabierają im przestrzeń życiową i wyzyskują ich albo spychają w głąb.W najgorszym wypadku likwidują fizycznie.Twoi lingwiści są subtelniejsi, chcą ich zabić w inny sposób.Tłumacząc Biblię na maczigueński, a jak!Był tak wzburzony, że nie podjąłem dyskusji.Słuchając go, wielokrotnie gryzłem się w język, by nie zaoponować
[ Pobierz całość w formacie PDF ]