[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ja to udowodnię!Ręce George a znów zacisnęły mu się na szyi.Serce Jacka tak wezbrało lę-kiem, że o mało nie pękło.A potem, wreszcie, chwycił za gałkę, przekręcił jąi szarpnięciem otworzył drzwi.Wypadł na zewnątrz, nie na korytarz drugiego pię-tra, tylko do pokoju w podziemiach, tego za łukowym sklepieniem.Paliła się tu242żarówka zasnuta pajęczyną.Pod nią stało jego składane krzesło, surowe, geome-tryczne.Wokół krzesła piętrzyło się miniaturowe pasmo górskie z pudeł, skrzy-nek, powiązanych w paczki rejestrów, faktur i Bóg wie czego jeszcze.Doznałulgi. Ja to znajdę! usłyszał własny wrzask.Chwycił wilgotny, pleśniejący kar-ton, który rozlazł mu się w dłoniach.Ze środka jak wodospad runęły żółte bibułki. To jest gdzieś tutaj! Ja to znajdę! Głęboko zanurzył ręce w stosie kartek;jedną ręką wyciągnął suche, szeleszczące jak papier gniazdo os, drugą brzęczyk.Brzęczyk tykał.Przyczepionym z tyłu kawałkiem przewodu elektrycznego połą-czony był z paczką dynamitu. Jest! wrzasnął. Jest, wez sobie!Ulga przeobraziła się w pełny triumf.Nie tylko uciekł George owi, lecz takżezwyciężył.Jeśli będzie trzymał te talizmany w dłoniach, George go już nie tknie.Umknie przerażony.Zaczął się odwracać, żeby stawić czoło George owi, i właśnie wtedy palcechłopaka zacisnęły się na jego szyi, dusząc, dławiąc, całkowicie uniemożliwiajączaczerpnięcie powietrza po jednym ostatnim, przeciągłym wdechu. Ja się nie jąkam szepnął George zza jego pleców.Jack upuścił gniazdo,z którego wściekłą brązowo-żółtą falą wyroiły się osy.Płuca mu płonęły.Nie-zdecydowanie spojrzał na brzęczyk i wraz ze wzbierającym słusznym gniewempowróciło uczucie triumfu.Przewód nie łączył brzęczyka z dynamitem, biegł na-tomiast do złotej gałki na grubej lasce, podobnej do laski, jaką nosił jego ojciecpo wypadku z ciężarówką mleczarza.Kiedy Jack ją złapał, przewód się oderwał.Laska sprawiała wrażenie ciężkieji pasowała mu do dłoni.Zamachnął się nią.Wzniesiona w górę przesunęła się podrucie od żarówki i światło się zachybotało, wskutek czego zakapturzone cieniezakołysały się potwornie na podłodze i ścianach.Laska opuszczona w dół uderzy-ła w coś znacznie twardszego.George krzyknął przerazliwie.Przestał tak mocnościskać Jacka za gardło.Jack wyrwał mu się i okręcił dokoła.George klęczał z pochyloną głową i rę-kami splecionymi na jej czubku.Krew przeciekała mu przez palce. Proszę szepnął pokornie. Niech mi pan da wytchnąć, panie Torrance. Teraz zażyjesz swoje lekarstwo mruknął Jack. Teraz, na Boga, tozrobisz.Szczeniaku.Nic niewart kundlu.Teraz, na Boga, w tej chwili.Co dokropli.Do ostatniej kropelki!Zwiatło kołysało się nad nim, cienie tańczyły i trzepotały, a on zaczął wyma-chiwać laską młócić nią raz za razem jak maszyna, podnosząc i opuszczającramię.Zakrwawione palce George a, osłaniające głowę, opadły i Jack miarowoopuszczał laskę na jego szyję i barki, na plecy i ramiona.Tyle że laska przestałajuż właściwie być laską; zdawało się, że to młotek z trzonkiem w kolorowe pasy.Młotek z jednej strony twardy, z drugiej miękki.Używany koniec był oblepionykrwią i włosami.A tępe walenie młotka o ciało zamieniło się w głuchy łoskot, któ-243ry odbijał się grzmiącym echem.Głos Jacka zaczął dzwięczeć podobnie, niczymodcieleśniony ryk.Mimo to, rzecz paradoksalna, wydawał się cichszy, niewyraz-ny, rozdrażniony.jak gdyby Jack był pijany.Klęcząca postać wolno uniosła głowę błagalnym gestem.Nie miała twarzyw ścisłym znaczeniu tego słowa, tylko krwawą maskę, z której wyzierały oczy.Jack ponownie opuścił młotek, by ze świstem wymierzyć ostateczny cios; a kiedyto robił, spostrzegł, że błagalna twarz u jego stóp nie należy do George a, lecz doDanny ego.%7łe to twarz jego syna. Tato.Wtedy młotek uderzył, trafił Danny ego między oczy, zamknął je na zawsze.A gdzieś coś jakby się śmiało.(Nie!)Ocknął się nagi nad łóżkiem Danny ego, z pustymi rękami, z ciałem lśniącymod potu.Ostatni wrzask wydał tylko w myślach.Ponownie wymówił to słowo,tym razem szeptem. Nie.Nie, Danny.Nigdy.Wrócił do łóżka na nogach jak z gumy.Wendy była pogrążona w głębokimśnie.Budzik na nocnym stoliku wskazywał za kwadrans piątą.Jack leżał bezsen-nie do siódmej.Kiedy Danny zaczął się wiercić, spuścił nogi na ziemię i chwyciłubranie.Nadszedł czas, by skontrolować kocioł.Rozdział trzydziesty trzeciZniegołazJakoś po północy, gdy wszyscy troje spali niespokojnie, śnieg przestał padać,przysypawszy starą skorupę ośmiocalową warstwą świeżego puchu.Chmury sięrozproszyły, rześki wiatr przegnał je z nieba i teraz Jack stał w nasyconej kurzemsmudze słonecznego światła, skośnie wpadającej przez brudne okno we wschod-niej ścianie szopy ze sprzętem.Budynek ten był w przybliżeniu tak długi i wysoki jak wagon towarowy.Zala-tywało tu smarem, olejem, benzyną i z lekka nostalgicznym zapaszkiem turówkiwonnej.Pod południową ścianą cztery elektryczne kosiarki stały równo jak żoł-nierze na defiladzie; dwie z siodełkami, podobne do małych traktorów.Na lewood nich znajdowały się świdry ziemne, zaokrąglone łopaty do robienia w trawni-ku dołków do golfa, piła łańcuchowa, elektryczny sekator do strzyżenia żywopło-tów i długa, cienka stalowa tyczka z czerwoną chorągiewką na czubku.Chłopcze,przynieś mi piłkę, a jak się uwiniesz w niecałe dziesięć sekund, dostaniesz dwa-dzieścia pięć centów.Tak jest, proszę pana.Pod wschodnią ścianą, najlepiej oświetloną skośnymi promieniami porannegosłońca, wsparte o siebie trzy stoły pingpongowe tworzyły jak gdyby krzywy do-mek z kart.Zdjęte z nich siatki zwisały z półki na ścianie.W rogu piętrzył się stoskrążków do przesuwania po tablicy i komplet przyborów do roque a bramkisczepione kawałkami drutu, kolorowe kule w czymś zbliżonym do kartonu na jaj-ka (dziwne kury masz tutaj, Watson.tak, i powinieneś zobaczyć zwierzęta nafrontowym trawniku, ha, ha,), dwa komplety młotków na stojakach.Jack podszedł do nich, unosząc nogi, bo nie chciał nadepnąć na stary ośmio-ogniwowy akumulator (ongiś niewątpliwie ukryty pod maską hotelowej ciężarów-ki), na prostownik i na dwa kable złączowe, zwinięte pośrodku.Wyciągnął jedenmłotek z krótkim trzonkiem z przedniego stojaka i podniósł go do twarzy niczymrycerz pozdrawiający przed bitwą swego króla
[ Pobierz całość w formacie PDF ]