[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dochodziliśmy właśnie do wylotu alei.Na moście kanału zarysowała się w mroku jakaś postać zdająca się oczekiwać na coś lub na kogoś.Był to bosy malajski policjant przybrany w niebieski mundur.Srebrna opaska na jego okrągłej czapeczce połyskiwała blado w świetle ulicznej latarni.Wpatrywał się w nas z pewnym lękiem, a rozpoznawszy białych zawrócił z miejsca i pomaszerował w kierunku mola.Od wody dzieliła nas jeszcze kilkudziesięciometrowa przestrzeń.Dostrzegłem moich tragarzy siedzących w kucki na wybrzeżu, z drągiem na ramionach.Mój „ziemski dobytek”, zwisający z tego drąga, leżał pomiędzy tragarzami na ziemi.Na całym wybrzeżu, jak okiem sięgnąć, nie było żywej duszy prócz owego malajskiego policjanta, który oddał nam honory wojskowe.Okazało się, że gorliwy strażnik bezpieczeństwa przytrzymał moich ludzi, nie chcąc puścić ich na molo jako podejrzanych włóczęgów.Dopiero na moje skinienie cofnął skwapliwie swój zakaz, a potulni chłopcy podnieśli się jak na komendę i postękując pod ciężarem ładunku skierowali się ku kładce.Nadeszła teraz chwila pożegnania z kapitanem Gilesem.Stał przede mną w niepewnej postawie człowieka, który czuje, że spełnił już swoje posłannictwo.Pomyślałem, że wszystko, co mnie teraz spotka, jest jednak rzeczywiście jego dziełem.Podczas kiedy układałem w głowie dziękczynny frazes, on odezwał się pierwszy:— Prawdopodobnie natrafi tam pan na duże trudności.Roboty panu nie zabraknie.Zapytałem, na czym opiera to przypuszczenie.— Na długoletnim doświadczeniu i znajomości miejscowych stosunków — odparł kapitan Giles.— Statek zbyt długo przebywa poza swoim portem, z właścicielami nie można się porozumieć telegraficznie, a jedyny człowiek, który by mógł udzielić wyjaśnień, umarł, jak wiemy, i jest pogrzebion.Pan zaś jest poniekąd nowicjuszem — dodał tonem nie dopuszczającym repliki.— Pamiętam o tym dobrze i pragnąłbym bardzo, aby mi pan mógł udzielić choć cząstki swego doświadczenia — odrzekłem.— Ponieważ jednak w ciągu dziesięciu minut niczego się nie dowiem, więc wolę o nic nie pytać.Szalupa już czeka na mnie.Przyznam się panu, że nie będę miał spokoju, dopóki nie wyprowadzę mego statku na Ocean Indyjski.Zauważył mimochodem, iż od Bangkoku do Oceanu Indyjskiego jest opętany kawał drogi.Ta uwaga ukazała mi nagle, jak w błysku ślepej latarki, długi łańcuch wysp i skał podwodnych, odgradzających mój nieznany statek (nieznany, ale już mój!) od swobodnej żeglugi po wielkich, głębokich wodach.Nie czułem jednak obawy.Byłem już wtedy obeznany z Archipelagiem.Niezmierna cierpliwość i niezmierna ostrożność miały przeprowadzić mnie przez tę strefę poszarpanych wybrzeży, martwych wód i mdłego powietrza na pełny ocean, gdzie czekało nas kołysanie długich fal i szeroki podmuch stałych wiatrów, dających żeglarzowi poczucie pełniejszego, intensywniejszego życia.Droga miała być długa — długie są bowiem wszystkie drogi wiodące ku umiłowanemu celowi.Widziałem ją na mapie oczyma zawodowego żeglarza, widziałem wszystkie trudności, wszystkie komplikacje, a mimo to wydawała mi się prosta.Albo się jest marynarzem, albo się nim nie jest.Ja czułem się marynarzem w każdym calu.Jedynym morzem całkowicie mi nie znanym była Zatoka Syjamska.Zwierzyłem się z tym kapitanowi.Nie dlatego, abym się tym szczególniej przejmował, wody te należały ostatecznie do tej samej strefy, której duszę i charakter przejrzałem na wylot w ciągu ostatnich miesięcy żeglugi.— Zatoka Syjamska?… — syknął kapitan Giles — oj, to szczególniejsze bajorko…Wyraz „szczególniejsze” wydał mi się podejrzany, cała zaś odpowiedź brzmiała wymijająco, jak opinia przezornego człowieka, który nie chce się narazić na zarzut oszczerstwa.Nie prosiłem o wyjaśnienie, bo nie było rzeczywiście na to czasu.W ostatniej chwili kapitan Giles sam wystąpił z ostrzeżeniem:— Niech pan w każdym razie trzyma się wschodniego wybrzeża Zatoki.Zachodnia strona jest o tej porze roku niebezpieczna.Nie trzeba się niczym dać skusić do przeprawy na zachodni brzeg, bo tam czekałyby was same nieprzyjemności.Jakkolwiek nie rozumiałem, co by mnie mogło skłonić do wprowadzenia statku pomiędzy skały i wiry malajskiego wybrzeża, podziękowałem jednak za życzliwą radę.Kapitan uścisnął gorąco moją rękę wyciągniętą ku niemu.I nieoczekiwanie pożegnał mnie jednym krótkim „dobranoc”.Nie wiem, co bym był powiedział, gdyby zdziwienie nie odebrało mi głosu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]