[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odsłonięta skała sprawiała wrażenie chorej, jakby dotknął ją jakiś nienaturalny rozkład.Jej odłamki osuwały mu się spod stóp.Szczyt był niewiele więcej niż granią, szeroką na niespełna trzy kroki, pełną skruszonego kamienia i uschniętej trawy.Dalej teren opadał ostro ku szerokiej dolinie, na której dnie wznosiły się liczne płaskowzgórza z piaskowca.Po drugiej stronie doliny, w odległości co najmniej pięciu tysięcy kroków, widniało pionowe urwisko z rdzawej skały.Karsa nie potrafił sobie wyobrazić naturalnych sił, które mogłyby uformować taki krajobraz.Płaskowzgórza na dole zrodziły się z erozji, jakby dolinę zalewały gwałtowne powodzie albo może szalały w niej potężne wiatry – możliwość mniej dramatyczna i wymagająca znacznie więcej czasu.Albo też cała dolina znajdowała się kiedyś na tym samym poziome, co otaczające ją wzgórza, a potem z jakiegoś powodu zapadła się pod ziemię.Osypujące się skalne wyniosłości sugerowały, że okolicę dotknął jakiś niszczycielski proces.Karsa ruszył w dół po stromym zboczu.I szybko przekonał się, że jest ono usiane jaskiniami i dołami.Sądząc po ciągnącym się niżej wapiennym piargu, były to kopalnie.Ale nie cyny czy miedzi.Krzemienia.W stoku było widać wielkie żyły szklistobrązowego minerału, odsłonięte niczym otwarte rany.Karsa przymrużył powieki, przyglądając się widocznym z przodu płaskowzgórzom.Pręgi w piaskowcu były skośne i nie wszystkie biegły pod tym samym kątem.Szczyty wzniesień nie były płaskie, jak można by się tego spodziewać, lecz nierówne i wyszczerbione.Samo dno doliny – tak daleko, jak sięgał wzrokiem pośród przysadzistych płaskowzgórz – pokrywało coś, co wyglądało jak ostry żwir.Płatki krzemienia pochodzące z kopalni.W tej jednej dolinie cała armia mogłaby się zaopatrzyć w krzemienną broń.A złoże bynajmniej nie było jeszcze wyczerpane.Jego głowę wypełnił głos Bairotha Gilda.– Karso Orlong, krążysz wokół prawdy, jak samotny wilk wokół samca łosia.Karsa odpowiedział na to tylko chrząknięciem.W urwisku po drugiej stronie doliny wypatrzył kolejne jaskinie, tym razem wykute w pionowej skale.Gdy zszedł na pogrążone w cieniu dno, ruszył w ich stronę.Pod stopami miał grubą warstwę żwiru, który osuwał się zdradziecko i wbijał w podeszwy mokasynów.W powietrzu unosiła się woń wapiennego pyłu.Podszedł do wylotu wielkiej jaskini, położonej w jednej trzeciej wysokości klifu.Prowadziło do niej szerokie osypisko, które osuwało się złowrogo pod nogami gramolącego się na nie Teblora.Wreszcie jednak udało mu się wleźć na górę.Stanął na nierównym podłożu.Ściana urwiska była zwrócona na północny wschód, a słońce dotknęło już horyzontu, w jaskini nie było więc światła.Teblor odstawił plecak i zapalił lampę.Ściany z kalcynowanego wapienia poczerniały od niezliczonych pokoleń narażenia na drzewny dym, a sklepienie było wysokie i kopulaste.W odległości dziesięciu kroków korytarz zacieśniał się nagle.Strop, ściany i podłoga zbliżały się do siebie.Karsa przykucnął i przecisnął się przez zwężenie.Za nim znajdowała się ogromna komora.Na jej drugim końcu dostrzegał niewyraźnie monolityczną wyniosłość z czystego, litego krzemienia, która niemal sięgała stropu.W ścianach po obu jej stronach wykuto głębokie nisze.Nad środkiem komnaty przebiegała szczelina, przez którą sączyło się szare światło zmierzchu.Poniżej utworzyła się sterta piasku, z której wyrastało sękate, powykrzywiane drzewo, guldindha.Sięgała ona Teblorowi tylko do kolan, a jej zielone liście były ciemniejsze niż zwykle u tego gatunku.Fakt, że światło słońca sięgało do jednej trzeciej wysokości urwiska sam w sobie był cudem.ale to drzewo.Karsa podszedł do jednej z wnęk i wsunął do niej lampę.Dalej leżała kolejna jaskinia.Wypełniała ją krzemienna broń – niekiedy połamana, lecz przeważnie w dobrym stanie.Miecze, obusieczne topory o kościanych rękojeściach.Leżały ich tam całe setki.Za drugą niszą znajdowała się podobna komora i za trzecią również.W sumie było ich dwadzieścia dwie.Broń umarłych.Tych, którzy przegrali.Wiedział, że w każdej z jaskiń tego urwiska znajdzie to samo.Inne jaskinie nie były jednak dla niego ważne.Postawił lampę obok krzemiennego filaru i wyprostował się.– Urugalu Utkany, Beroke Cichy Głosie, Kahlbie Milczący Łowco, Theniku Strzaskany, ‘Siballe Nieznaleziona, Haladzie Olbrzymie, Imroth Okrutna, Twarze w Skale, bogowie Teblorów.Ja, Karsa Orlong, Teblor z plemienia Urydów, przyniosłem was w to miejsce.Zostaliście zdruzgotani.Odcięci.Nie mieliście broni.Uczyniłem to, co mi rozkazaliście.Przyniosłem was w to miejsce.– Znalazłeś to, co nam odebrano, Karso Orlong – usłyszał w odpowiedzi ochrypły, urywany głos Urugala.– Uwolniłeś swych bogów.Przed Teblorem uformował się powoli duch Urugala.Przysadzisty, grubokościsty wojownik, niższy od mieszkańca nizin, lecz znacznie szerszy w barach.Kości jego kończyn były rozszczepione.Karsa zauważył to w przerwach między mocno naciągniętymi rzemieniami i pasami skóry, które je oplatały, utrzymywały w całości.Pierś martwiaka również otaczały rzemienie.– Karso Orlong, znalazłeś nasz oręż.Wojownik wzruszył ramionami.– Jeśli rzeczywiście leży gdzieś pośród tysięcy zgromadzonych w tych jaskiniach.– Leży.On nie zawiódł.– Ale rytuał tak.Urugal uniósł głowę.Szóstka jego kuzynów materializowała się powoli wokół niego.– A więc to rozumiesz.– Rozumiem.– Zbliżają się nasze fizyczne ciała, Karso Orlong.Pokonały długą drogę, pozbawione ducha, utrzymywane w całości tylko siłą naszej woli.– Waszej i tego, któremu teraz służycie – warknął Teblor.– Tak.Tego, któremu teraz służymy.My również byliśmy dla ciebie przewodnikami, wodzu wojenny.Otrzymasz teraz nagrodę za to, co nam dałeś.– Zgromadziliśmy armię, Karso Orlong – odezwała się ‘Siballe Nieznaleziona.– Składa się ona ze wszystkich dzieci złożonych w ofierze Twarzom w Skale.Te dzieci żyją, wodzu wojenny.Przygotowaliśmy je.Dla ciebie.To armia.Twój lud zaatakowano.Trzeba przepędzić mieszkańców nizin, zniszczyć ich wojska.Runiesz ze swymi legionami na ich ziemie, by siać śmierć i zniszczenie.– Uczynię to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]