[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W czasie tych pożarów spło­nęło mnóstwo bezcennych dokumentów.Przez chwilę obie milczałyśmy.- Siostro, czy jest jeszcze jakieś miejsce, gdzie mogłabym uzyskać in­formację o urodzeniu Elisabeth? Albo o jej rodzicach?- Ja.cóż, chyba mogłaby pani spróbować w świeckich bibliotekach.Albo w towarzystwie historycznym.Albo na jednym z uniwersytetów.We francuskiej historii Kanady wiele było ważnych osobistości o nazwiskach Ni­colet i Belanger.Na pewno są opisani w dokumentach historycznych.- Dziękuję, siostro.Tak zrobię.- Na uniwersytecie McGill jest pani profesor, która zajmowała się nau­kowo naszym archiwum.Moja siostrzenica ją zna.Ona studiuje ruchy religij­ne, ale też interesuje się historią Quebecu.Nie pamiętam, czy jest antropolo­giem, czy historykiem.Ona mogłaby pani pomóc.- Zawahała się.- Jej źródła będą oczywiście inne niż nasze.Tego byłam pewna, ale nic nie powiedziałam.- Czy pamięta siostra jej nazwisko?Nastała dłuższa przerwa.Po drugiej stronie linii telefonicznej słyszałam głosy, z daleka, jakby dochodzące z drugiego brzegu jeziora.Ktoś się za­śmiał.- Tyle czasu minęło.Przykro mi.Jeżeli pani chce, mogłabym zapytać siostrzenicę.- Dziękuję, siostro.Pójdę tym śladem.- Pani doktor, jak pani myśli, kiedy pani skończy z tymi kośćmi?- Wkrótce.Skończę raport w piątek, pod warunkiem, że nie zdarzy się nic nieoczekiwanego.Spiszę informacje dotyczące wieku, płci i rasy, inne ob­serwacje, jakich dokonałam, i skomentuję, jak moje obserwacje mają się do faktów dotyczących Elisabeth.Siostry same uznają, co z tego podać do wnio­sku, jaki złożony zostanie w Watykanie.- Sama pani zadzwoni?- Oczywiście.Jak tylko skończę.Tak naprawdę to już skończyłam i nie miałam wątpliwości, co będzie w moim raporcie.Dlaczego im nie powiedziałam tego teraz?Wymieniłyśmy pożegnania, rozłączyłam się, poczekałam na sygnał i wy­kręciłam numer.Po drugiej stronie miasta zadzwonił telefon.- Mitch Denton.- Cześć, Mitch.Tempe Brennan.Nadal jesteś tam u siebie szefem? Mitch był szefem wydziału antropologii, który zatrudnił mnie na pół eta­tu, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Montrealu.Od tamtej pory byliśmy przyjaciółmi.Specjalizował się w paleolicie.- Nadal tu siedzę.Może poprowadziłabyś u nas letni kurs w tym ro­ku?- Nie, dzięki.Mam do ciebie pytanie.- Strzelaj.- Pamiętasz tę historyczną sprawę, o której ci opowiadałam? Tę nad którą pracuję dla archidiecezji?- Ta przyszła święta?- Zgadza się.- Pewnie.Jedna z lepszych rzeczy, nad którymi zdarzyło ci się praco­wać.Znalazłaś ją?- Tak, ale zauważyłam coś dziwnego i chciałabym się czegoś więcej o niej dowiedzieć.- Dziwnego?- Niespodziewanego.Posłuchaj, jedna z sióstr powiedziała mi, że ktoś z McGill zajmuje się badaniami związanymi z religią i historią Quebecu.Czy coś ci to mówi?- To na pewno chodzi o naszą Daisy Jean.- Daisy Jean?- Dla ciebie doktor Jeannotte.Profesor nauk religijnych i najlepsza przyjaciółka studentów.- Daj spokój, Mitch.- Nazywa się Daisy Jeannotte.Oficjalnie jest na Wydziale Nauk Religij­nych, ale uczy też na kursach historycznych.“Ruchy religijne w Quebecu”.“Starożytne i nowoczesne systemy wiary”.Tego typu sprawy.- A dlaczego Daisy Jean? - dociekałam.- Tak ją tu czule nazywamy.Ale nie zwracamy się tak do niej.Ona jest czasami nieco.dziwna, że tak powiem.- Dziwna?- Nieprzewidywalna.Ona jest z Dixie, wiesz?Zignorowałam to.Mitch przeniósł się z Vermont.Ciągle się czepiał mojego południowego pochodzenia.- Dlaczego mówisz, że jest najlepszą przyjaciółką studentów?- Daisy cały swój wolny czas spędza ze studentami.Zabiera ich na wycieczki, daje im rady, podróżuje z nimi, zaprasza ich do domu na obiad.Pod jej drzwiami ciągle stoi kolejka dusz potrzebujących pocieszenia i ra­dy.- Godne podziwu.Zaczął coś mówić, ale się powstrzymał.- Chyba tak.- Czy doktor Jeannotte będzie wiedziała coś o Elisabeth Nicolet albo o jej rodzinie?- Jeżeli ktokolwiek może ci pomóc, to tylko ona.Dał mi jej numer i obiecaliśmy sobie, że wkrótce się spotkamy.Sekretarka poinformowała mnie, że doktor Jeannotte ma dyżur od pierwszej do trzeciej, więc postanowiłam, że wpadnę po lunchu.Aby zrozumieć, gdzie i kiedy wolno parkować w Montrealu, trzeba posiadać zdolności analityczne godne co najmniej tytułu inżyniera.Uniwersytet Mc­Gill leży w samym sercu Centre-Ville, więc nawet jeśli zrozumie się, gdzie można zaparkować, to znalezienie miejsca graniczy z niemożliwością.Znala­złam miejsce na Stanley, wykombinowałam, że można tu parkować między dziewiątą a piątą, od pierwszego kwietnia do trzydziestego pierwszego gru­dnia, z wyjątkiem godziny między pierwszą a drugą po południu we wtorki i czwartki.Zgoda sąsiedztwa nie była wymagana.Po pięciu zmianach kierunku i karkołomnych manipulacjach kierownicą zdołałam wcisnąć swoją mazdę między pikapa toyotę a oldsmobila cutlass.Nieźle jak na taką pochyłość.Kiedy wysiadłam, byłam mokra od potu mimo chłodu na zewnątrz.Sprawdziłam zderzaki.Miałam dobre pół metra zapasu.W sumie.Nie było już tak zimno, ale nieco wyższa temperatura spowodowała wzrost wilgotności.Na miasto spadła chmura zimnego, wilgotnego powie­trza, a niebo przybrało kolor starej cyny.Kiedy zeszłam w dół do Sherbrooke i skręciłam na wschód, zaczął padać ciężki i mokry śnieg.Pierwsze płat­ki topniały w zetknięciu z chodnikiem, ale nadlatywały już następne.Wspięłam się na McTavish i weszłam na teren uniwersytetu przez zacho­dnią bramę.Campus rozciągał się pode mną i nade mną, na wzgórzu od Sherbrooke do Docteur-Penfield wznosiły się budynki z szarego kamienia.Mijający mnie ludzie szli szybko, pochyleni w obronie przed zimnem i wilgo­cią, chroniąc książki i pakunki przez śniegiem.Minęłam bibliotekę i skręci­łam za Redpath Museum.Wyszłam przez bramę wschodnią, skręciłam w le­wo i wspięłam się ulicą Universitie, a łydki bolały mnie tak, jakbym przeszła pięć kilometrów na nartach.Przed Birks Hali prawie zderzyłam się z wyso­kim młodym mężczyzną, który szedł ze spuszczoną głową, a jego włosy i okulary pokrywały płatki śniegu wielkości dużej ćmy amerykańskiej.Birks, ze swoją gotycką architekturą, rzeźbionymi ścianami i meblami z drewna, i ogromnymi katedralnymi oknami, jest jakby z innego świata.W takim miejscu należy szeptać, a nie ucinać sobie pogawędki i wymieniać się notatkami, jak to ma zwykle miejsce w budynkach uniwersyteckich.W przypominającym pieczarę holu wiszą portrety poważnych mężczyzn pa­trzących z góry wzrokiem pełnym uczonej zarozumiałości.Jak i inni wchodzący do budynku, zachlapałam marmurową posadzkę topniejącym śniegiem i podeszłam bliżej, by przyjrzeć się dostojnym obrazom.Thomas Cranmer, Arcybiskup Cantenbury.Dobra robota.Tom [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl