[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie ma niczego gorszego niż zaczynać dzień od płaczu, pomyślała.Dzień? Trudno to jeszcze nazwać dniem, pomyślała.Ośrodek wczasowy śpi w najlepsze, czekając, aż słońce do końca wysuszy rosę, nagrzeje powietrze, wciąż jeszcze ostre, atakujące skórę ukąszeniami zimna.Położyła się, wysoko ustawiła poduszkę, sięgnęła po książkę.Próbowała odnaleźć miejsce, w którym skończyła czytać, wieczorem, senna i zniecierpliwiona oczekiwaniem na Elkę.Zamiast tego wróciła do początku, do miejsca oznaczonego małym, zasuszonym bratkiem.Do ulubionego miejsca.Tylko kilka strofek, pomyślała.Tylko kilka.Unter den LindenBei der HeideWo unser beider Bette gemachtDa mögt ihr findenWie wir beidePflückten im Grase der Blumen PrachtVor dem Wald im tiefen TalTandaradei!Lieblich sang die Nachtigall- Tandaradei - szepnęła w zamyśleniu, opuszczając książkę.Zamknęła oczy.- Tandaradei.- powiedział minnesńnger.Był bardzo szczupły, wręcz chudy, targany wiatrem płaszcz, ściśle oblepiając jego postać, jeszcze bardziej podkreślał tę chudość.Jego cień, cienki, prosty niczym czarna krecha, kładł się na arrasie, na którym biały jednorożec wspinał się, stawał dęba, podnosząc przednie nogi w heraldycznej pozie.- Tandaradei - powtórzył minnesńnger.- Ta pieśń.Tyle wspomnień.Tyle pięknych wspomnień.Unter den Linden, bei der Heide.Ty.To właśnie ty.Płowowłosa.Monika poruszyła rękami, rozgarniając kwiaty, tysiące kwiatów, wśród których leżała.W większości były to róże, czerwone, mokre, rozwinięte, gubiące płatki.- Jak wtedy - ciągnął cicho minnesńnger, a jego oczy były czarne, zimne i głębokie jak Ren przy skale Lorelei.Na zamku w Würzburgu.A może jeszcze później, w Szwabii, na dworze u Filipa.Pamiętam pełne usta Beatrix, córki Berengara von Passau.A potem, wiele lat później, słyszałem tę pieśń w oberży nie opodal Worms.Vor dem Wald im tiefen Tal.Budzisz mnie ze snu.Monika mocno zacisnęła powieki.Budzisz mnie ze snu.Ta pieśń.Przetrwała tak długo.Pamiętam, śpiewaliśmy ją w marszu, idąc z Marienburga na spotkanie z komturem Wolframem de Lys, ku przeprawom na Drwęcy.A jeszcze później, wiele lat później, śpiewałem ją wraz z innymi pod Frankenhausen, kiedy to stoki góry Hausberg spłynęły krwią zbuntowanego chłopstwa.Budzisz mnie ze snu.Monika leżała nieruchomo na łożu z kwiatów.Patrzyła prosto w oczy minnesńngera.Nigdy nie widziała tak zimnych oczu.Nigdy nie widziała tej twarzy.Tylko uśmiech.Daj rękę.Tak, ten uśmiech już kiedyś widziała.Na pewno widziała.Ale nie pamiętała gdzie.- Daj rękę.Zza pleców minnesńngera wyrosły inne postacie, w groteskowych futrzanych maskach, trzęsące olbrzymimi uszami.Rozległ się cichy, rytmiczny, skandowany zaśpiew, wielogłosowy, bełkotliwy chór, pojedyncze, akcentowane, niezrozumiałe słowa.Tandaradei!- Monika! - zawołała Elka, zwana Pardwą.- Hej, Monika, nie wiesz, gdzie jest cukier?- Co? - Monika zerwała się, strącając książkę na podłogę, macając rękoma po pościeli.- Co? Ela? Zasnęłam?- Nie - powiedziała Elka, zamykając drzwi szafki ze straszliwym łoskotem, płoszącym resztki dziwnego snu.- Wręcz przeciwnie.Obudziłaś się, akurat w porę.Jest dziewiąta.Słuchaj, Monika, nie mogę znaleźć mojego słoiczka z kawą.Chyba go dokądś wyniosłam.Mogę wziąć trochę twojej?Monika przetarła oczy knykciami, sięgnęła po okulary.- Możesz, Elu.* * *Sygnały, powtarzające się co dnia, co nocy, były ciche, pozornie nieznaczące, ledwie zauważalne.Doktorka z domku na szczycie wzgórza nie od razu zorientowała się w ich znaczeniu.Znacznie szybciej zorientował się kot - dał znać zmianą zachowania, niepokojem, niepohamowaną agresją, wyładowywaną na czym popadło.Doktorka zauważyła to, ale nie przejęła się - kładąc humory zwierzątka na karb drapieżnej, nieposkromionej natury.Nie zdziwiło jej także, że borsuk, zwykle biegający za nią jak pies, zaszył się w komórce i nie wychodził z niej za dnia.Doktorka wytłumaczyła to lękiem przed szaleństwami kota.Następne sygnały były już wyraźniejsze - wieczorne kumkanie żab ucinane raptownie, przeplatane długimi okresami przejmującej, pełnej przerażenia ciszy.Poranne, bezgłośne wyloty lelków kozodojów, chmarami, od których aż ciemniało w powietrzu.Zmieniony, gniewny bulgot rzeki wśród zwalonych drzew.Coś się szykuje, pomyślała doktorka.Coś się szykuje.Następnego dnia, na samym skraju lasu, znalazła rozszarpaną sójkę, krople skrzepłej krwi jak paciorki lśniły na rudawych piórkach.Doktorka wiedziała, że to nie sprawka kota - kot, biegnący za nią, na widok zabitego ptaka syczał, przypadał do ziemi, patrzył z przestrachem w jej oczy.- Na Bajora i Plosa - szepnęła.Kot miauknął.Wróciła na podwórze, zamyślona, nieobecna.I wtedy.Kot zasyczał, wygiął grzbiet.Na drzwiach domu nie było sierpu, który zawsze tam wisiał, przybrany suchą miotłą ziół [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl