[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byle drobiazg mógł przeważyćszale, na których rozstrzygały się ich losy.Jeszcze raz przewertowałem w myślachcały plan.Pomiędzy gwiazdami wiały nowe wiatry.Czterysta lat wstecz wszyscy byliśmy ludzmi z Ziemi  Starej Ziemi, ojczy-stej planety, która była moją rodzinną glebą.Jednym ludem.Potem, wyruszając na podbój nowych światów, rasa ludzka  rozszczepiła się ,by użyć terminu Exotików.Każdy malutki fragment społeczeństwa i każdy typpsychologiczny oderwał się od swojego miejsca i połączył z podobnymi sobie,by razem podążyć w kierunku typów wyspecjalizowanych.Aż w rezultacie otrzy-164 maliśmy pół tuzina fragmentarycznych ludzkich typów: na Dorsaj  wojownika,na Exotikach  filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie  ścisłego naukowca,i tak dalej.Poszczególne typy zrodziła izolacja.Pózniej wzajemna łączność pomiędzymłodszymi światami i ustawicznie rosnące tempo postępu technologicznego wy-musiły specjalizację.Handel pomiędzy światami polegał na wymianie wykwa-lifikowanych umysłów.Generałowie z Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnymkursie wymiany można było za nich dostać psychiatrów z Exotików.Za takichjak ja ziemskich specjalistów od środków masowego przekazu kupowało się pro-jektantów statków kosmicznych z Cassidy.I tak działo się przez ostatnich sto lat.Lecz teraz światy dryfowały ku sobie.Ekonomika stapiała rasę z powrotemw jedną całość.A na każdym ze światów toczyła się walka, by obrócić fazę sta-piania się na własną korzyść, zachowując przy tym możliwie największą ilośćwłasnych obyczajów.Kompromis był koniecznością  lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiemreligia Zaprzyjaznionych zabraniała kompromisów i zyskała sobie wielu wrogów.Na innych światach opinia publiczna wystąpiła już przeciw Zaprzyjaznionym.Zdyskredytować ich, obsmarować publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a niebędą mogli wynajmować swych żołnierzy.Utracą nadwyżkę handlową, potrzeb-ną do wynajęcia wykwalifikowanych fachowców, szkolonych w wyspecjalizowa-nych ośrodkach na innych światach, którzy są im niezbędni, by utrzymać obieubogie w zasoby naturalne planety przy życiu.Zginą.Tak jak zginął młody Dave.Powoli.W mroku.Oto teraz w ciemnościach, gdy pomyślałem o tym, wszystko jeszcze raz sta-nęło mi przed oczami.Było zaledwie pózne popołudnie, gdy zostaliśmy wzięcido niewoli, lecz nim grupowy przyniósł naszym strażnikom rozkaz wymarszu,słońce niemal już zaszło.Przypomniałem sobie, jak czołgałem się ku zwłokom, kiedy oni już odeszli,kiedy już było po wszystkim i pozostałem na polanie sam.I znalazłem wśród nichDave a, wciąż jeszcze przy życiu.Był ranny w tułów, nie zdołałem zatamowaćkrwotoku.Pózniej powiedziano mi, że nic by nie pomogło, nawet gdyby mi się udało.Alewtedy sądziłem inaczej.A więc próbowałem.Lecz w końcu dałem za wygraną,a do tego czasu zapadły całkowite ciemności.Trzymałem go tylko w objęciachi nie wiedziałem, że umarł, dopóki nie zaczął stygnąć.I wtedy właśnie począ-łem się przemieniać w to, co mój wuj zawsze chciał ze mnie zrobić.Czułem, żewewnątrz umieram.Dave i moja siostra mieli mi stworzyć rodzinę, jedyną, jakąmiałem nadzieję mieć kiedykolwiek.Tymczasem mogłem jedynie siedzieć tamw ciemnościach, trzymając Dave a w objęciach i słuchając, jak krew kropla zakroplą skapuje z jego przesiąkniętego czerwienią ubrania na wyściełające ziemięzwiędłe liście dębu różnokształtnego.165 Leżałem oto w obozowisku Zaprzyjaznionych, nie mogąc zasnąć i rozpamię-tując przeszłość.I po chwili usłyszałem maszerujących żołnierzy, ustawiającychsię w szyku do wieczornego nabożeństwa.Leżałem na plecach i słuchałem.Wreszcie ich stopy zatrzymały się w marszu.Jedyne okno mojego pokoju znajdowało się wysoko nad łóżkiem, na ścianie, doktórej przylegała lewa strona mojej pryczy.Nie było oszklone i nie stanowiło żad-nej przeszkody dla nocnego powietrza i przenoszonych przez nie dzwięków, jakrównież dla dochodzącego z placu przyćmionego światła, które na przeciwległejścianie pokoju rysowało blady prostokąt.Leżałem, wpatrując się w ten prostokątoraz słuchając odbywającego się za oknem nabożeństwa, dopóki nie usłyszałem,że oficer dyżurny poddaje im wersety modlitwy o przyszłe zasługi.Potem znówodśpiewali swój hymn bojowy i tym razem wysłuchałem go na leżąco od początkudo końca.%7łołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dziś,Dokąd idą na wojnę sztandary.Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść.Uderz i nie znaj w ciosach miary!I sława, i honor, i chwalą, i zysk,Igraszki miedziaka nie warte.Pełń swą powinność i nie złota błysk,Lecz życie swe postaw na kartę!Troska i krew, cierpienie aż po kresPrzypadły nam wszystkim w udziale.W pierś wroga wymierz obnażony miecz,Nim padniesz w bitewnym zapale!Taki %7łołnierzy nasz Pańskich jest los,Gdy staniem u podnóży Tronu,Ochrzczonym krwią własną rozkaże nam Głos,Wejść samym do Bożego Domu.Po czym rozeszli się na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej.Leżałem tam, wsłuchując się w ciszę panującą na placu apelowym i miaro-we kapanie dochodzące z rynny umieszczonej tuż za oknem, w powolne kroplespadające jedna za drugą po deszczu, niezliczone w ciemności. Rozdział 25Od dnia mojego wylądowania ani razu nie padał deszcz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl