[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Piloci nie wyłączyli silników, bo nie przewidywano postoju.Tuż po zatankowaniu mieliśmy otrzymać wiadomość, czy lecimy dalej, czy wracamy.Pilnie wypatrywałem więc, co przekażą nam chłopcy z obsługi naziemnej.Niestety sygnalista zatoczył krąg ramieniem, co oznaczało, że wracamy.Niech to szlag trafi.Ktoś jeszcze podbiegł do kabiny pilotów i przez otwarte okno podał kartkę papieru.— Lot odwołany — usłyszałem w słuchawkach interkomu — powtarzam, lot odwołany.Wracamy do bazy.— Chuj z nimi! — wrzasnął Dinger do mikrofonu.— Przelećmy chociaż przez granicę — błagał pilotów.— To niedaleko, parę minut ledwie.Chłopcy nie dadzą nam żyć, jeśli nie zobaczymy Iraku — przekonywał.Pilot służbista był innego zdania.Odczekaliśmy jeszcze dwadzieścia minut na ziemi i po sprawdzeniu wszystkiego jak należy, polecieliśmy na południe.Na lotnisku czekano już na nas.Wyładowaliśmy sprzęt na samochody i pojechaliśmy na miejsce postoju kompanii, na drugą stronę lotniska.Chłopcy zdążyli się już zagospodarować.Pobudowali zasłony od wiatru, rozpalili ogniska i w ogóle umościli się, jak potrafili najlepiej.Byliśmy w podłym nastroju.Nie tylko dlatego, że nie udało się za pierwszym podejściem, ale także dlatego, że nikt nie wiedział, co będzie dalej.Jeśli o mnie chodzi, to cierpiałem także z tego powodu, że niebacznie rozstałem się z materacem z gąbki piankowej.Niewiele też działo się nazajutrz.Czekaliśmy na „okienko”, szwendając się z miejsca na miejsce.Sprawdzaliśmy sprzęt, urządzaliśmy się na wypadek, gdyby przyszło nam czekać dłużej.Zwędziliśmy trochę siatki maskującej.Zrobiliśmy to, by sobie sporządzić osłonę od wiatru i słońca.Jak się ma coś nad głową, człowiek czuje się jakby pewniej.Później zaś wsiedliśmy do łazika i ruszyliśmy na łowy.Najpierw zahandlowaliśmy z Kowbojami.Nasze — angielskie — racje żywnościowe są w sumie znacznie lepsze od amerykańskich, ale te jankeskie zawierają trochę łakomych kąsków, jak na przykład torebki z pastylkami czekoladowymi M & M i buteleczki ostrego sosu Tabasco, z którym wołowina, czy cokolwiek z puszki, bardziej smakuje.Poza tym Amerykanie dołączają do każdej racji plastikową łyżeczkę.Warto taką mieć.Przydaje się w każdej sytuacji.Ponieważ nierozważnie pozbyliśmy się materaców z gąbki, więc interesowały nas głównie amerykańskie łóżka polowe.Są naprawdę znakomite.Amerykanie mieli ich pod dostatkiem, jak zresztą wszystkiego, i chętnie szli na wymianę: jedno łóżko za parę pudełek naszych żelaznych porcji.„Mała Ameryka” znajdowała się po drugiej stronie lotniska.Było tam dosłownie wszystko: kuchenki mikrofalowe, maszyny do smażenia pączków i magnetowidy.To prawda, Amerykanie wiedzą, jak toczyć wojnę w komfortowych warunkach.Patriotycznie usposobiona młodzież szkolna bez przerwy wysyła paczki dla swoich bohaterów.Malcy malują obrazki przedstawiające dzielnych chłopców, czyli naszych, i okropnych drabów od Husajna, a starsi ślą całe góry mydła, pasty do zębów, materiałów piśmiennych, grzebieni i dezodorantów.Wszystko to leży na stołach w kantynie i każdy może sobie wziąć, na co tylko ma ochotę.Nie muszę dodawać, że oczywiście skorzystaliśmy z okazji.Napiliśmy się wspaniałej kawy cappuccino, a potem załadowaliśmy kieszenie amerykańskim towarem.Gospodarze byli naprawdę zabawni, przyjemnie się z nimi gadało, zwłaszcza z lotnikami z Gwardii Narodowej, których zmobilizowano na czas kampanii w Zatoce.Mieli po czterdzieści albo pięćdziesiąt parę lat, w cywilu robili kariery jako menedżerowie w przemyśle, prawnicy i diabli wiedzą jako kto jeszcze, a tu, na froncie, zachowywali się niczym przerośnięte wyrostki: palili ogromne cygara i szaleli na swoich thunderboltach.Niektórzy z nich zaliczyli już dwie wojny i mieli co opowiadać, więc słuchało się ich nie tylko z przyjemnością, ale i z pożytkiem.W ciągu dwóch kolejnych dni ponownie omówiliśmy poszczególne punkty planu.Zastanawialiśmy, co jeszcze można ulepszyć, a co zmienić.Gadaliśmy całymi godzinami, lecz do pierwotnych ustaleń nie wprowadziliśmy żadnych zmian.Czas nam się dłużył.Sytuacja była denerwująca.Czuliśmy się jak zawodnicy, którzy zajęli miejsca w dołkach startowych i czekają tylko na znak startera, a on tymczasem drzemie.Krótko mówiąc, nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie ruszymy do akcji.Podobne męki przeżywał pewien pilot, którego poznaliśmy na naszym lotnisku.Kilka dni temu wystartował do pierwszego lotu bojowego.Nie doleciał do celu, bo w jego myśliwskim jaguarze nawaliła prądnica.Siadł przymusowo na naszym lotnisku i czekał na zezwolenie na start.— Wolałbym już tu siedzieć do końca wojny — zwierzał się.— Nie macie pojęcia, jak będą ze mnie kpić w pułku.Współczuliśmy mu z całego serca.Dobrze wiedzieliśmy, co czuje.Wreszcie 21 sierpnia zawiadomiono nas, że wylecimy nazajutrz przed północą.Obudziliśmy się o świcie.Dinger oczywiście zaraz zapalił papierosa.Z nim i z Markiem spaliśmy we trójkę pod jedną siatką maskującą, gdzie mieliśmy całe gospodarstwo: sprzęt, zapas żarcia, a pośrodku maszynkę do gotowania.Stan nastawił wodę na herbatę, nie ruszając się ze śpiwora.Nikomu zresztą nie chciało się wstawać, bo świt był wręcz mroźny, a miniona noc — niespokojna.Dwa razy ogłaszano alarm w obawie przed scudami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]