[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzył przez boczną szybę na Hyde'a, gdy ten nacisnął na hamulec iotworzył drzwi.Godwin zobaczył, że Hyde wysiadł z samochodu.Domyślił się, po co to robi, iburknął:- Nie potrzebuję pomocy.Czy te drzwi są otwarte? - Rękę trzymał na klamce.Hyde, który był już przed samochodem, jedynie skinął głową.Nachmurzona twarzGodwina wyrażała urazę i pogardę dla litości, jaką wzbudzało jego kalectwo.Hydewrócił na swoje miejsce, jakby uciekał przed rannym zwierzęciem.Godwin zawisł ciężko na otwartych drzwiach.Miał stare, ciężkie kule z metalo-wymi klamrami na przedramiona i solidnymi wspornikami z gumowymi uchwytami.Rzucił je na tył samochodu, a sam upadł niemal na siedzenie.Hyde aż zadrżał z obawyo Godwina i o siebie.Godwin wciągnął nogi do samochodu i natychmiast ponowniezastygł w bezruchu.Patrzył przez przednią szybę.Czapkę trzymał na kolanach, a top-niejący śnieg spływał na poły płaszcza i sztruksowe spodnie, okrywające bezużytecznenogi.Na ramionach połyskiwał mu topniejący śnieg.Hyde wsunął się za kierownicę.Dokładnie kontrolował swoje ruchy, starając się, aby jego sprawne nogi nie rzucały sięw oczy.Chciał ułagodzić Godwina, więc powiedział:- Pietrunin nie żyje.- To było głupie, lecz nie był w stanie znieść uciskającejskronie ciszy w samochodzie.- Ty go zabiłeś? - zapytał Godwin po chwili milczenia.Szyba naprzeciw jego twarzy już zaczęła pokrywać się parą.Zdawało się, że wy-tchnął z siebie jakąś falę gorąca.- Nie.Jego kumple sami go załatwili.Po kolejnej, tym razem dłuższej przerwie Godwin powiedział jedynie:- Z moimi nogami jest w dalszym ciągu zle.- Posłuchaj, Godwin - zaczął Hyde, a Godwin odwrócił się do niego.Twarz miałbladą.Malowała się na niej przerażająca wściekłość.Hyde miał wrażenie, że Godwinczekał na przystanku autobusowym od wielu dni, może nawet od chwili, kiedy zostałpostrzelony.Jakby czekał tu właśnie na przybycie Hyde'a.- Chryste Panie, Hyde - dlaczego to musisz być właśnie ty? - wypluł z siebie.Po-starzał się.Stracił na wadze - Hyde'owi wydało się, że raczej zmizerniał, niż zeszczu-plał.Pod oczyma miał ciemne kręgi.yrenice małe i zwężone, włosy rzadsze, proste.376Hyde starał się nie patrzeć na jego nogi.- Ty i stary? Spośród wszystkich ludzi wydwaj, dlaczego? - Dolna warga drżała Godwinowi, kiedy umilkł.Litował się nad sobą,ale Hyde nie czuł dla niego pogardy.- Zagrzebałem się tutaj miło i cicho.Nie zapo-mniał mnie.Ja tylko cicho i skutecznie umierałem.Zmieniałem się w roślinę.I wtedyty.- Wpatrywał się w Hyde'a, który oderwał wzrok od mokrej futrzanej czapki nakolanach Godwina.Wyglądała niczym utopione zwierzątko, którego śmierć spowodo-wała żal i gniew właściciela.- Odpieprz się, Godwin! - Hyde powiedział to cicho, lecz dobitnie.- To twojecholerne litowanie się nad sobą! Wsadz je sobie gdzieś.- Godwin wpatrywał się wniego, poruszając bezgłośnie ustami i spoglądając ze złością w przymrużonych oczach,osadzonych w bladej twarzy.- %7łyjesz.Nie mam dość czasu ani współczucia, żebyzagłębiać się w twoje stany psychiczne.Bo jeśli mi nie pomożesz i nie będę mógłzrobić tego, co mam do zrobienia, to ja i stary zostaniemy po prostu zabici.Teraz, jeślichcesz, żebyśmy zamienili się miejscami, to daj mi twoje pieprzone kule, żebym mógłsię zacząć uczyć na nich chodzić.Godwin otworzył usta.Wyglądały niczym okrągła, czarna dziura.Po chwili wydo-był z siebie słaby głos, w którym dało się słyszeć zaskoczenie i poczucie porażki:- Och, ty sukinsynu! Chryste! Ty sukinsynu! - Hyde nie odpowiedział; Godwinodwrócił głowę.Powoli zwiesił ją na piersi.Hyde słuchał jego chrapliwego oddechu.Mogło się wydawać, że Godwin podjął wspinaczkę na nie kończące się schody albostromy pagórek.Hyde miał nadzieję, że próbuje on walczyć ze słabością, która go takrozkleja.W końcu Godwin kichnął głośno.W samochodzie było prawie ciemno.Szyby pokryła gruba warstwa śniegu.Nadworze ściemniło się.Na przystanku nie było nikogo.Zaczął się ruch z Pragi w kie-runku przedmieść.W światłach przejeżdżającego pojazdu Hyde zobaczył na policzkachGodwina krople błyszczącej wilgoci.- Okay - powiedział Godwin z wysiłkiem, kiwając głową.- Okay.Przepraszam.Hyde znowu nie odpowiedział.Nie interesowały go już reakcje Godwina.Słowawywołały pożądany skutek.Nie potrafił zająć się niczym innym niż sprawą uratowaniaAubreya.W rzadkiej chwili absolutnej szczerości przyznał, że chodziło mu też o uratowanie-własnej skóry.To pochłonęło jego uwagę.Jeżeli z tego zrezygnuje, to Aubrey, Mas-singer, Godwin i cała reszta nie mają szans przeżycia.Stawiając siebie na czele tych,którzy mieli przetrwać, dawał przy okazji szansę przeżycia innym.- Tu nie chodzi o ciebie - w końcu znów podjął Godwin.Hyde zmusił się do słu-chania.Godwin wysnuwał się powoli z kokonu swego kalectwa, niczym motyl.377- Tak? - zapytał niecierpliwie Hyde.Głowa Godwina drgnęła.Pózniej powiedział:- Nie winię ciebie.Bóg mi świadkiem! Starego też nie.- Nie - powtórzył Hyde ostrożnie.Samochody mijały ich częściej.Rosło natęże-nie ruchu.Godwin patrzył przez chwilę na Hyde'a, jakby przypominał sobie, kim jest jego to-warzysz.Potem powiedział:- Nie wiem, czy rozumiesz, i nawet mnie to nie obchodzi.- Hyde skrzywił się.Chciał powstrzymać ewentualne wyznania, ale się nie odezwał.-.lecz chcę ci powie-dzieć.- Godwin przełknął ślinę, a potem Hyde usłyszał wydobywający się z jegogardła suchy, ironiczny śmiech -.że przyniosłeś ze sobą świat, który musiałem opu-ścić.Niech cię za to szlag trafi.Hyde odwrócił się zdumiony.Godwin spoglądał na niego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]