[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Will poczuł, że w pełni odzyskuje siły, dopiero gdy jego grupę wyprowadzono za bramę więzienia.Dzień był duszny i dokuczliwy a widok zniszczeń przygnębiający.Wiele budynków ziało oczodo­łami, a całe dzielnice mieszkalne zamieniono w kupy popiołów.Najsmutniej wyglądał piękny niegdyś Bulwar Deweya, biegnący wzdłuż zatoki.Niegdyś przypominał Amerykanom zamożną aleję Południowej Kalifornii z zachodnimi hotelami, bankami, sklepa­mi, luksusowymi rezydencjami.Teraz był to ciąg ohydnych ruin z paroma zauważalnymi wyjątkami.Nietknięty pozostał luk­susowy Hotel Manila, Klub Oficerów Marynarki oraz dom amerykańskiego Wysokiego Komisarza.Jednakże te symbole amerykańskiego oraz filipińskiego dostatku i współpracy dodawa­ły tylko tragizmu wielkim zwałowiskom gruzów i żelastwa.W rejonie doków Will przełazi po chwiejnej kładce na kursujący między wyspami parostatek i zszedł spiralnymi schodkami do ładowni.Było w niej dość miejsca dla wszystkich, mogli się wyciągnąć, nie potrącając sąsiadów.Panował skwar, ale poprzez luki dopływało świeże powietrze.Późnym popołudniem usłyszeli łoskot maszyn i poczuli, że statek rusza.Wychodził w morze.Ktoś zauważył, że niebawem będą mijać Corregidor.Wszyscy pragnęli spojrzeć nań choć ten jeszcze raz.Will wspiął się po schodach.Żołnierz japoński, stojący na pokładzie, wymierzył weń groźnie karabin.- Złaź! - Will udał, że nie rozumie i wyłaził nadal.- Benjo! - powiedział, kalecząc niemiłosiernie japońską nazwę ustępu.Strażnik był zapewne rekrutem, ponieważ się zawahał.Will powtórzył benjo! dwukrotnie, po czym tamten pozwolił mu, acz niechętnie, wyjść na pokład.Will rozejrzał się dokoła.Strażnik wskazał mu prowizoryczny sracz skonstruowany na burcie statku.Will usiadł.Widok miał przed sobą cudowny.Słońce zachodziło za Corregidorem.Polśniewały złote wody Morza Chińskiego.Na chwilę zapomniał o pozostawionym za sobą Cabanatuanie i o cze­kającym go piekle przyszłości.- Pospiesz się! - krzyknął strażnik, waląc kolbą w bok jego „toalety".Will zszedł na pokład, spojrzał po raz ostatni na Corregidor.Przez chwilę poranione szczyty wyspy zdawały się płonąć złotym blaskiem, potem słońce przesłoniła ciemna chmura.Will skłonił się strażnikowi i rzekł:- Dziękuję.Zaskoczył tym młodego człowieka.Uśmiechnął się zafrasowany i szturchnął Willa od niechcenia karabinem.Następne dni upłynęły dość przyjemnie.Strażnicy wydający posiłki zachowywali się niemal w sposób cywilizowany, a jedzenie było dobre.Każdy jeniec otrzymywał sporą porcję świeżego ryżu i menażkę zupy.Czasem gotowano ją z kapusty i pływały w niej smakowite skwarki wieprzowiny.Przy dwu specjalnych okazjach podano jeńcom pokaźne płaty pieczonej wołowiny.Wszyscy zgadzali się co do tego, że nigdy nikt w japońskiej niewoli nie był aż tak fetowany.Być może Davao w niczym nie przypominało O'Donella ani Cabanatuanu.Tego rodzaju nadzieje nie powstrzymywały Willa przed planowaniem ucieczki.Postano­wił za wszelką cenę wrócić do Ameryki i opowiedzieć o doznanych okrucieństwach.Wieczorem, podczas drugiej uczty z wołowiną, Will podsłuchał, jak strażnik mówi do kolegi, że podchodzą do wyspy Cebu i przed świtem wylądują w Cebu City.Znaczyło to, że są już na morzu Visayan i płyną między wyspami Leyte i Cebu.Na tej ostatniej działały duże siły partyzanckie pod wodzą legendarnej postaci, Jima Cushinga.On i jego dwaj bracia byli górnikami na Luzonie, i podobno mieszańcami - półkrwi meksykańskiej i pół­krwi irlandzkiej.Will odczekał do chwili, gdy uznał, że jest około czwartej rano, po czym wspiął się po schodach odziany jedynie w parę starych majtek spiętych jednym guzikiem.Strażnik na pokładzie garbił się nad karabinem.Will powiedział miękko benjo! Strażnik ocknął się i był tak oszołomiony, że nie zaprotestował, gdy Will szedł ospale ku toalecie zamocowanej na salingu.Przystanął, jakby się delek­tując świeżym powietrzem i ostrymi konturami wzgórz na za­chodzie.Dalej za nimi wyrastały góry.Musiała to być Cebu.Przypuszczalnie dzieliły go od brzegu trzy mile.Księżyc świecił tak jasno, że Will omal nie zrezygnował z zamiaru.Byłby, co najmniej przez minutę, łatwym celem.Nagle przeskoczył przez burtę.Leciał pięćdziesiąt stóp, ale powierzchni wody dotknął wpierw stopami, i szybciej, niż się spodziewał.Upadek oszołomił go, pomyślał, że nigdy nie wypłynie na powierzchnię.Woda była zimniejsza, niż przypuszczał i czuł się tak, jakby przebił dach.Gdy zaczerpnął powietrza, usłyszał trzask wystrzałów.Kule biły blisko.Być może jego szamotanina wywoływała fosforyzujące błyski.Nabrał w płu­ca powietrza, dał nura i popłynął pod wodą jak morświn.Gdy wychynął na powierzchnię tak powoli, jak to było tylko możliwe, usłyszał strzały, ale już z daleka.Dryfował bez ruchu.Strzelili jeszcze kilka razy, potem zaległa cisza.Morze było lekko wzburzone.Zlokalizował sylwety wzgórz i ruszył w ich kierunku.Początkowo, mimo fal, płynął szybko.Potem poczuł opór.Odpływ cofał go najwyraźniej w morze.Mocował się z nim uparcie i był już bliski kresu sił, gdy dostrzegł palmę.Dopływał! Opuścił stopy, lecz zanurzył się z głową.Wyskoczył nad powierzchnię i zaczerpnął powietrza.Łagodna fala popchnęła go do przodu na spokojną wodę.Ostatkiem sił poruszył ramionami.Dotknął piasku, opadł na plażę i usnął.Obudził się, drżąc.Bolała go prawa stopa.Musiał nią uderzyć o rafę.Poczuł pierwsze promienie wstającego słońca i zasnął ponownie.2.Coś szturchnęło go w żebra.Ocknął się oszołomiony i ujrzał wpatrzoną weń twarz.Był to ciemnoskóry chłopiec.- Patrol Japońców - szepnął, i popchnął Willa w stronę sporego zagajnika.Serce waliło mu młotem, gdy patrzył, jak chłopiec wyskakuje na plażę i zaciera ślady jego stóp, potem własnych.Will słyszał głosy Japończyków, ostre i przerażające.Kogoś szukali.Chłopiec zniknął, gdy pojawili się trzej żołnierze.Jeden krzyknął „patrzcie tu, tu ktoś był!".Will widział jak przeszukują miejsce, na którym spał, potem ruszają ku niemu.Już miał uciekać, gdy wyskoczył spoza palmy chłopiec, krzyknął i pobiegł w głąb wyspy.Trzej żołnierze ruszyli za nim.Następną godzinę Will spędził w udręce.Nie wiedział co począć.Czy złapali chłopca? Czy patrol nie wróci? Czy powinien podjąć próbę przedarcia się w głąb wyspy? Uznał jednak, że za dnia byłoby to zbyt niebezpieczne.Nagle pojawiła się czyjaś twarz i omal nie krzyknął spłoszony z przerażenia.Tak bezszelestnie wrócił chło­piec.Uśmiechnął się.- Okay, Joe.Powiedział, że zawlókł Japońców na bagna odległe o milę stąd, i będzie im trudno się stamtąd wydostać.Skinął, żeby Will szedł za nim, po czym przeszedłszy kilkaset jardów zanurzyli się w wysokie zarośla.- Poczekaj - powiedział.- Ciemno wrócę tu.Nie ma pot, Joe.Chłopiec uśmiechnął się znowu, przedstawił jako Hipolito, i zniknął.Godziny mijały powoli.Trwał upał, moskity cięły niemiłosiernie.Ale przynajmniej nie było czerwonych mrówek.Umierał z prag­nienia.Nie czuł się tu lepiej niż na Cabanatuanie, tyle że był wolny.Wolny! Cudaczny pomysł! Każdej chwili mogli go schwytać i skatować, wystawić na pokaz i zabić.Przypomniał sobie owe potworne godziny na mrowisku i modlitwę o śmierć.Nic nie mogło się z tym równać.Był przecież śmiertelnie wyczerpany.Teraz tylko bał się śmierci.W końcu zapadł zmierzch i szybko po nim zupełna ciemność.Rozległ się dyskretny szelest, a potem gwizd ptaka.Wrócił Hipolito.Will dreptał za nim po omacku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl