[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O tak.Wyjątkowo paskudne egzemplarze.Ten teraz przynajmniej nie chichotał i nie nosił sukienek.Czas przeszły, pomyślał Vimes.Już się wkrada.Jeszcze nie bardzo przeszły, a już coraz bardziej na czasie.– Jakoś cicho na dole – zauważył.– Spiski nie robią dużo hałasu, sir.Na ogół.– Vetinari jeszcze nie umarł, Fred.– Zgadza się.Ale tak naprawdę już nie rządzi.Vimes wzruszył ramionami.– Chyba nikt chwilowo nie rządzi.– Możliwe, sir.Ale z drugiej strony człowiek nigdy nie wie, kiedy nagle dopisze mu szczęście.– Colon stał sztywno na baczność, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń i z głosem tak dobranym, by nie zdradzać absolutnie żadnych emocji.Vimes rozpoznał tę postawę.Sam jej używał, kiedy musiał.– O co ci chodzi, Fred?– O nic szczególnego, sir.To tylko takie powiedzenie.Vimes oparł się wygodniej.Dziś rano wiedziałem, co mnie czeka tego dnia, myślał.Miałem spotkanie w sprawie tego nieszczęsnego herbu.Potem rutynową rozmowę z Vetinarim.Po obiedzie chciałem poczytać raporty, może zajrzeć, jak sobie radzą w nowym komisariacie na Flaku, i wcześnie pójść do łóżka.A teraz Fred sugeruje.co?– Posłuchaj no, Fred.Jeśli nawet ktoś nowy obejmie rządy, to z pewnością nie ja.– A któż to będzie, sir? – Colon nadal mówił obojętnym, wypranym z emocji tonem.– Skąd mam wiedzieć? To powinien być.Jakby głęboka szczelina otworzyła się nagle przed nim, wsysając wszystkie myśli.– Mówisz o kapitanie Marchewie, Fred.Prawda?– To możliwe, sir.Myślę, że żadna z gildii nie pozwoli rządzić nikomu z innej gildii, a wszyscy lubią kapitana Marchewę, no i.no i krążą plotki, że jest zastępcą tronu, sir.– Nie ma na to żadnych dowodów, sierżancie.– Nie mnie o tym decydować, sir.Nie znam się na tych sprawach.Nie wiem, co mogłoby być dowodem – mówił Colon odrobinę wyzywająco.– Ale ma przecież ten swój miecz i znamię w kształcie korony, i.i przecież wszyscy wiedzą, że jest królem.To przez chryznę.Charyzma, pomyślał Vimes.O tak, Marchewa ma charyzmę.Sprawia, że coś się dzieje w głowach ludzi.Potrafiłby nawet lamparta przekonać, żeby zrezygnował, oddał swoje zęby i zajął się pracą dla dobra społeczności, co by naprawdę zirytowało starsze panie.Vimes nie ufał charyzmie.– Żadnych więcej królów, Fred.– Tak jest, sir.A przy okazji, zjawił się Nobby.– Z każdą chwilą dzień jest gorszy, Fred.– Mówił pan, że chce z nim porozmawiać o tych wszystkich pogrzebach, sir.– No tak, nie ucieknie się od obowiązków.Dobrze, idź i powiedz mu, żeby tu przyszedł.Vimes został sam.Żadnych więcej królów.Miałby trudności z wyjaśnieniem, dlaczego ich być nie powinno, dlaczego sama koncepcja budzi w nim głębokie obrzydzenie.W końcu całkiem sporo patrycjuszy było równie fatalnych jak królowie.Ale byli.tak jakby.źli na równych warunkach.U Vimesa prawdziwe zgrzytanie zębów wywoływał pomysł, że królowie są jakby czymś innym niż normalni ludzie.Wyższą formą życia.W jakiś sposób magiczną.Chociaż, niestety, tkwiła w tym jakaś magia.W Ankh-Morpork wciąż pełno było królewskich tych czy owych – staruszków, którym płacono kilka pensów tygodniowo za wykonywanie paru pozbawionych znaczenia zadań.Na przykład królewski klucznik, strażnik klejnotów koronnych, chociaż nie istniały już królewskie klucze ani tym bardziej klejnoty koronne.Monarchia jest jak mlecze na łące.Nieważne, ile głów się zetnie, korzenie tkwią stale pod ziemią i tylko czekają, by wypuścić nowe łodygi.To było jak chroniczna choroba.Wydawało się, że nawet najbardziej inteligentne osoby mają w umyśle jakiś ciemny zakątek, gdzie ktoś wypisał: „Królowie.Jaki to świetny pomysł”.Ktokolwiek stworzył ludzkość, wbudował w nią poważny błąd konstrukcyjny: skłonność do zginania kolan.Ktoś zastukał.Nie powinno być możliwe, by stukanie brzmiało ukradkowo, ale temu się udało.Miało odpowiednią melodykę.Mówiło tyłomózgowiu: jeśli nikt nie odpowie, osoba, która stuka, i tak otworzy drzwi i wśliźnie się bokiem, po czym z pewnością zabierze wszystkie leżące na wierzchu papierosy, przeczyta całą korespondencję, jaka wpadnie jej w oko, zajrzy do kilku szuflad, łyknie po trochu ze wszystkich znalezionych butelek alkoholu, ale nie posunie się do poważnego przestępstwa, ponieważ nie jest przestępcą w sensie podejmowania decyzji moralnych, tylko tak jak łasica jest zła – jest to wbudowane w samą jej formę.Było to stukanie wiele o sobie mówiące.– Wejdź, Nobby! – zawołał ze znużeniem Vimes.Kapral Nobbs wśliznął się bokiem.Była to kolejna z jego szczególnych umiejętności: potrafił wślizgiwać się bokiem, nawet idąc naprzód, nie tylko w bok.Zasalutował niezręcznie.Ma w sobie coś absolutnie niezmiennego, uznał Vimes.Nawet Fred Colon przystosował się do zmian statusu Straży Miejskiej, ale na kaprala Nobbsa nic nie mogło wpłynąć.Cokolwiek mu się zdarzyło, zawsze tkwiło w nim coś fundamentalnie nobbsowatego.– Nobby.– Tak, sir?– Ehm.Może usiądź, Nobby.Kapral Nobbs spojrzał podejrzliwie.Nie tak powinno się zacząć zmywanie głowy.– Tego.Fred mówił, że chce się pan ze mną widzieć, panie Vimes, w związku z godzinami służby.– Chciałem? Ja chciałem? A rzeczywiście.Nobby, na ilu pogrzebach swoich babek naprawdę byłeś?– No.na trzech – odparł Nobby z zakłopotaniem.– Trzech?– Okazało się, że za pierwszym razem Niania Nobbs nie była całkiem martwa.– Więc dlaczego tyle razy brałeś sobie wolne?– Wolałbym nie mówić, sir.– Dlaczego nie?– Bo dostanie pan szału, sir.– Szału?– No wie pan, sir.Wścieknie się pan.– Możliwe, Nobby.– Vimes westchnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl