[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Wojna Zledziowa? Tak ją nazwano wyjaśnił spokojnie goliard. Bo i o embargo poszło,i o śledzie.Chcecie, opowiem. Toć chcemy! Chcemy!272 Owóż Tybald Raabe wyprostował się, rad z zainteresowania byłotak: pan Hynek Boczek z Kunsztatu, szlachcic czeski, husyta, wielkim był sma-koszem śledzi, mało co z równym smakiem jadał jak bałtyckie uliki, osobliwiepod piwo lub gorzałkę albo w post.A górnołużycki rycerz Henryk von Dohna,pan na Grafensteinie, wiedział o pana Boczkowym apetycie.%7łe zaś akuratnie Re-ichstag o embargu radził, postanowił pan Henryk w czyn gadanie obrócić i nawłasną rękę husytę pognębić.I dostawy śledzi mu zablokował.Zezłościł się panBoczek, jął prosić, pry, religia religią, ale śledz śledziem! Wojuj, papisto jeden,o doktrynę i liturgię, ale śledzie mi ostaw, bo ich lubię! A pan Dohna mu na to:śledzi ci, heretyku, nie przepuszczę, żryj, Boczku, boczek nawet w piątek.I tuprzebrała się miarka! Skrzyknął rozwścieczony pan Hynek Boczek drużynę, ru-nął na łużyckie dzierżawy, niosąc tam miecz i ogień.Pierwszy poszedł z dymemzamek Karlsfried, graniczny punkt celny, gdzie śledziowe transporty zatrzymy-wano.Ale tego mało było panu Boczkowi, strasznie był ozezlony.Zapłonęły wsiewokół Hartau, kościoły, folwarki, ba, przedmieściom samej %7łytawy zaświeciław oczy łuna.Trzy dni pan Boczek palił i łupił.Nie opłaciła się, oj, nie opłaciłaAużyczanom Zledziowa Wojna! Nie życzę Zląskowi czegoś podobnego. Będzie rzekł franciszkanin co Bóg zdarzy.Długo nikt nic nie mówił.* * *Pogoda jęła się psuć, gnane wiatrem chmury ściemniały groznie, las szumiał,pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć kaptury, opończe, zady koni i wańtuchczarnego wozu.Reynevan zbliżył wierzchowca do Tybalda Raabe, jechali strze-mię w strzemię. Aadna opowieść zagadnął z cicha. Ta o śledziach.I kantylena o Wi-klefie też niczego sobie.Dziw tylko, żeś wszystkiego nie podsumował, jak w Kro-molinie, odczytaniem czterech artykułów praskich.Podatkowy kolektor zna, cie-kawość, twoje zapatrywania? Pozna je odrzekł cicho goliard gdy czas przyjdzie.Bo jest, jak mówiEklezjastes, czas milczenia i czas mówienia.Czas szukania i czas tracenia, czaszachowania i czas wyrzucania, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czaspokoju.Jest czas na wszystko. Tym razem zgodzę się z tobą w całej rozciągłości.273* * *Na rozstaju, wśród jasnej brzeziny, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licz-nych na Zląsku pamiątek zbrodni i skruchy.Na wprost jaśniał piaszczysty gościniec, w pozostałych kierunkach wiodłymroczne leśne dukty.Wiatr szarpał korony drzew, miotał suchymi liśćmi.Deszcz na razie tylko drobny zacinał w twarze. Na wszystko rzekł Reynevan do Tybalda Raabe jest czas.Tak mówiEklezjastes.Przyszedł zatem czas się pożegnać.Zawracam ku Ziębicom.Nic niemów.Kolektor przyglądał się im.Podobnie Bracia Mniejsi, pątnicy, żołnierze, Har-twig Stietencron i jego córka. Nie mogę podjął Reynevan zostawić przyjaciół, którzy mogą byćw biedzie.Nie godzi się to.Przyjazń to rzecz wielka i piękna. A czy ja co mówię? Jadę. Jedzcie kiwnął głową goliard. Gdyby jednak przyszło wam zmienićplany, paniczu, gdybyście jednak woleli Bardo i drogę do Czech.Dogonicie nasłatwo.Będziemy jechać wolno.A podle Zciborowej Poręby mamy w planie dłużejpopasać.Zciborowa Poręba, zapamiętacie? Zapamiętam.Pożegnanie było krótkie.Wręcz zdawkowe.Ot, zwykłe życzenia szczęściai boskich auxiliów.Reynevan obrócił konia.W pamięci miał spojrzenie, któ-rym rozstała się z nim córka Stietencrona.Spojrzenie cielęce, maślane, spojrzeniewodnistych i pełnych tęsknoty oczu spod wyskubanych brwi.Takie brzydactwo, pomyślał w galopie pod wiatr i deszcz.Taka szpeciula, takiwypłosz.Ale wdałego mężczyznę zauważy od razu i umie się poznać.Koń przecwałował ze staje, nim Reynevan rzecz przemyślał i pojął, jaki jestgłupi.* * *Gdy wpakował się na nich w okolicy wielkiego dębu, nawet się bardzo niezdumiał. Ho! Ho! krzyknął Szarlej, wstrzymując tańczącego konia. Wszelkiduch! Toż to nasz Reynevan!Zeskoczyli z siodeł, za moment Reynevan zastękał w serdecznym, acz grożą-cym pogruchotaniem żeber uścisku Samsona Miodka.274 Proszę, proszę, proszę mówił zmienionym nieco głosem Szarlej.Uciekł ziębickim siepaczom, uciekł panu Bibersteinowi z zamku Stolz.Mojeuznanie.Spójrz jeno, Samsonie, cóż za zdolny młodzieniec.Jest ze mną dwieniedziele zaledwie, a ile się już nauczył! Sprytny się zrobił, mać jego, jak domi-nikanin! Jedzie ku Ziębicom zauważył Samson, pozornie chłodno, ale w jegogłosie też brzmiało wzruszenie. A to świadczy wybitnie na niekorzyść sprytu.I rozumu.Jak to jest, Reinmarze? Sprawę ziębicką rzekł Reynevan, zaciskając zęby uważam za zakoń-czoną.I niebyłą.Nic mnie już nie łączy z.z Ziębicami.Nic mnie już nie łączyz przeszłością.Ale bałem się, że was tam schwytali. Oni? Nas? Wolne żarty! Rad jestem was widzieć.Naprawdę się cieszę. Uśmiejesz się.My też
[ Pobierz całość w formacie PDF ]