[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Amoże rzeczywiście uwierzył, że jeżeli zabije Tumera, to wszystko będzie po staremu?Na drugim końcu ulicy zobaczyłem grupę mężczyzn.Biegli w kierunku chaty JohnaNiedzwiedzia.Sklep Izaaka był Zaryglowany i ciemny, ale jakiś człowiek już walit w jego drzwi.W takich chwilach byłem zawsze zupełnie niezdolny do akcji.W normalnych warunkach niejestem gorszy od innych, ale tylko do momentu, kiedy dochodzi do próby sit.Poza tym szalałemz wściekłości, bo ten obleśny dureńJenks spijał słodkie niczym syrop stówka padające z ust Molly i już pędził w stronę saloonu, niezdając sobie sprawy, że ona myśli wyłącznie o sobie i Złym Człowieku.Ledwo zdążyłem wpaśćdo domu i wyjąć rewolwer z szuflady biurka, Molly mocno ściskając w dłoni swój krzyżykpobiegła do ziemianki.Jimmy wciąż stał jak wryty przed drzwiami ze strzelbą w opuszczonej dłoni.- Właz do domu! - rzuciłem mu i puściłem się w pogoń za Jenksem.- Człowieku! - wrzasnąłem na niego.- Czy ty wiesz, co robisz?Pędzil przed siebie dumnie wyprostowany i w odpowiedzi warknął tylko:- Wiem!Teraz, gdy oświadczyny Molly brzmiały mu w uszach, bytem dla niego niczym.- Mam nadzieję, że wyjdziesz na swoje, panie szeryfie -powiedziałem.-Ale zrób sobie chociażplan akcji.- Zjeżdżaj z drogi.- Jesteś skończonym idiotą.Nie zdążysz nawet w niego wycelować.To nie jest tarcza strzelnicza,to jest Zły Człowiek z Bodie!- Już ja go załatwię.Jakże mu chciałem uwierzyć.Zauważyłem nagle, że stojący na lewo od ulicy namiot Szwedazaczyna zapadać się z jednej strony.Ze środka wydobywał się brzęk tłuczonych garnków italerzy.Nieco dalej grupa ludzi oświetlonych błękitnym światłem kończącego się dnia rozwalałachatę Indianina.Pomyślałem, że może naprawdę jeden celny strzał położy kres temuwszystkiemu, zdmuchnie płomień i ugasi ogień.Tej myśli trzymałem się teraz jak ostatniej deski ratunku, ona zagrzewała mnie do działania;prosta to była myśl i klarowna, od Jenksa ją przejąłem i od razu stałem się takim samym durniemjak on, a kiedy padł trupem, zdjąłem mu z głowy błazeńską czapkę, nasunąłem ją na własny łeb,94 stałem się ostatnim błaznem Molly i jestem nim do dziś.Ale któż by się mógł od tego uchronić?W obliczu takiej klęski, wśród takiej obłędnej, księżycowej nocy? Należało zabić tego człowiekagwoli sprawiedliwości, jego jednego, właśnie jego.Musiałem coś zrobić i to, co najprostsze,wydało mi się najlogiczniejsze, zgadzało się bowiem z logiką tych wszystkich przeklętych ludzitarzających się w ciepłym jeszcze piasku ulicy, biegnących na wszystkie strony w poszukiwaniuczegoś do niszczenia.Nie zamierzałem iść w ślady Jenksa.Ten wszedł po schodach na werandę saloonu Zara, z tymswoim błyszczącym rewolwerem w dłoni, pchnął drzwi, zawołał: - Hej! - i podniósł rękę, żebywycelować w Złego, ale oślepiły go światła lamp, więc zmrużył oczy i natychmiast stał się jakżedoskonałym celem, jakże ostro obramowaną sylwetką.Przez ułamek sekundy było cicho, apotem ludzie runęli ku drzwiom, wypadali jeden przez drugiego na ulicę, ich wąskie, długiecienie przemykały się przez jasno oświetloną werandę, spływały po schodkach w dół, by dopierona ulicy przemieniać się na powrót w żywych ludzi.Ktoś w biegu potrącił Jenksa, ten straciłrównowagę i próbując ją odzyskać zaczął nieskładnie wymachiwać rewolwerem.Usłyszałem głos Zara: -Nie, nie!- Może biegł ku drzwiom przerażony myślą o tym, że za chwilęstrzaskają mu jego cenne lustro, jego piękne lampy tak wytwornie rozwieszone nad posypanąwiórami podłogą? Oddany przez Jenksa na oślep strzał trafił Zara w żołądek.Zły strzeliłdwukrotnie.Pierwszy strzał raził Jenksa w pierś, obrócił nim, drugi z pewnością złamał mu kark.Spadając ze schodów, fiknął kozła i wylądował mi pod nogami z otwartą gębą, zwinięty wkłębek, wpatrzony we mnie zdziwionym, nieruchomym już.wzrokiem.Leży tam do tej chwili, wszyscy oni nadal leżą tam, gdzie padli.Mogę pisać jedną ręką, ale nie mogę kopać grobów.Gwałtowny upadek Jenksa spłoszył konie,jakiś człowiek biegł w moją stronę, pomyślałem, że może chce mi coś powiedzieć, ale groził miklepką od beczki, więc zamachnąłem się na niego rewolwerem i odgoniłem od siebie jak psa.Pobiegł dalej w poszukiwaniu innej ofiary.Jadłodajnia Szweda była już tylko kupą zmiętego płótnanamiotowego, unoszącego się i opadającego na przemian niczym żywa istota.Szwed próbowałwydostać swoją żonę spod tego zwaliska, więc podbiegłem i mu pomogłem.Postawiliśmy ją na nogi.Płacząc objęta męża za szyję, przylgnęła do niego ze wszystkich sit.Szwed także płakał, ale ze złości.W jednej ręce trzymał żelazny rondel.Rozwścieczony niemaldo nieprzytomności, wyrwał się z ramion żony i przeklinając zaczął walić z całych sit tymrondlem w kłębiące się płótno namiotu.Helga ciągnęła go za poty kurtki.Tymczasem dokoła nas ludzie biegali jak obłąkani po ulicy,wpadali na siebie, brali się za bary-istne miasto szaleńców.- Szwed! - zawołałem.- Zabieraj ją stąd czym prędzej!Uspokoił się natychmiast [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl