[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bogdan zdecydowanie pokręcił głową.- Nic takiego tam nie ma, a szukałem długo.Nie wiadomo kiedy nowina obiegła obóz i wkrótce placyk zapełnił się żołnierzami.Kliper odwrócił się ku nim, jakby szukał poparcia.- Przecież u diabła, tam znikali ludzie.- Jakub, ja nie wiem.Nic tam takiego nie zauważyłem.Poza tym jestem zmęczony.Pozwolisz, że pójdę do siebie i odpocznę.Kliper ostatecznie pokonany machnął ręką.- Panie pułkowniku - odezwał się kapral, kiedy sylwetka Bogdana znikła w baraku.- Zgłaszam się na ochotnika.Sprawdzę tę jaskinię.- Ja też.również.i ja.- głosy żołnierzy mieszały się i przekrzykiwały nawzajem.Najwyraźniej czuli się oszukani, że warowali przy byle dziurze, którą spokojnie przeszedł ten cywil.Kliper odwrócił się do stojących podoficerów, lecz ci udawali, że nie wiedzą, czego od nich oczekuje.Chyba uważali go za starego pryka niezdolnego do podjęcia żadnej decyzji.- Dobrze - chrapnął wysuszonym gardłem.- Niech idzie dwóch.Tylko ostrożnie i po dziesięciu minutach mają zawracać.Dwójka, która zgłosiła się pierwsza, z niespodziewaną energią ruszyła po sprzęt.Kliper nie odezwał się już ani słowem do momentu, kiedy zniknęli w otworze.Dotknięcie w ramię wyrwało Klipera z rozmyślań tak gwałtownie, że nawet nie mógłby powiedzieć po chwili, co było ich treścią.- Mam list do pana pułkownika.- List?Zdziwiony ujął kartkę papieru w dwa palce.- To od tego grotołaza.Odprawił żołnierza i rozwinął złożony arkusz."Jakub.Wybacz, że odchodzę bez pożegnania, ale nie czuję się najlepiej.Postanowiłem, iż od razu wyruszę w dalszą drogę.Twoi żołnierze pokażą mi, jak wyjść na szlak.Cieszę się, że pomogłem Ci rozwiązać sprawę jaskini.Napisz, jak znajdziesz czas, co się ostatecznie okazało.Jeszcze raz przepraszam.Bogdan".Jednym ruchem dłoni zmiął kartkę.- Szeregowy! - krzyknął.- Czy ten człowiek już poszedł?Żołnierz zawrócił.- Tak.Sam pokazałem mu, jak dojść do szlaku.Chyba dobrze zrobiłem?Kliper odprawił go ruchem ręki.Gdy wstał, nad lasem prześlizgnął się podmuch wiatru prowokujący gnieżdżące się w koronach drzew ptaki do jazgotu.- Rozwiązałeś sprawę, skurczybyku - powiedział przekrzykując hałas i podszedł do otworu.- Spóźniają się, panie pułkowniku - usłyszał głos stojącego tam porucznika.Chłopak był najwyraźniej przestraszony, gdyż usilnie starał się cokolwiek wypatrzyć w zakamarkach korytarza.Jego palce aż do białości zaciskały się na skalnym występie.- Hej! - krzyknął Kliper i porucznik zerknął na niego przerażony.- Jest tam kto? Odezwijcie się, do diabła.Głos dudnił krótko w korytarzu i jakby zdławiony umilkł między skałami.- Do diabła, odezwijcie się!Z ciemności nikt nie wychodził.To jedno widać było z całą pewnością.Andrzej Drzewiński”Ku północy”"Przynajmniej się starałem."Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdemSzesnaście razy uderzył w gong człowiek odziany w ciężkie, skórzane ubranie zdobione rzędami klamer.Miedziana kaskada dźwięków spadła na domy, przetoczyła się pustymi ulicami i uderzyła w wieże z białego marmuru zamykające kontur miasta.Odpowiedziały tym samym.Strzegący świtu budzili teraz mieszkańców okolicznych wiosek leżących wokół muru jak posłuszne psy: śpiące, kiedy pan śpi, gotowe do pracy, kiedy ich pan wstaje.Było gorąco.Powierzchnia oceanu, jedynie lekko sfałdowana, nie przynosiła ochłody.Patrząc w niebo można było dojrzeć ułożony z chmur wierny duplikat linii brzegowej.Ciepłe powietrze nad lądem roztapiało pierzaste obłoki wyczołgujące się pracowicie zza horyzontu.Zostawiając ślad pyłku, o okno przebieralni uderzył motyl.W środku z westchnieniem ulgi człowiek zdejmował strój.Zgodnie z nawykiem policzył klamry, jakie miał prawo naszyć każdy nowy właściciel.Było ich czterdzieści sześć.Starannie docisnął ramieniem odstające drzwi drewnianej szafy.Rzeźbiona w popularny motyw gorejącego słońca, liczyła sobie ponad sto lat i czekała na rychły koniec.Sto lat - tyle wynosił czas, po jakim wymieniano umeblowanie w instytucjach państwowych.Ubrany w zwiewną białą szatę, z dużą spinką na ramieniu, wyszedł na ulicę.Właśnie nadjeżdżał pierwszy powóz linii okólnej.Podniósł rękę i woźnica zwolnił.Gorzej bywało wieczorami, kiedy zmęczone zwierzęta, czując bliską stajnię, nie miały najmniejszej chęci na zmniejszanie tempa.Lecz i do tego można było się przyzwyczaić.Po prostu wskakiwało się do wozu.Człowiek pokazał konduktorowi znaczek, potem wszedł na pięterko.Trzęsło, lecz było za to chłodniej.Myśląc już o śniadaniu i wygodnym łóżku z sapnięciem opadł na ławkę.Obok siedziało trzech młodzieńców zaciekle grających w Telgoton.Ten przepasany żółtą chustą był w najlepszej formie.Trzymał na kolanach duże pudło z planszą, a mimo to tempo, z jakim kręcił korbką, manewrując jednocześnie ryjkiem elektromagnesu, było godne pozazdroszczenia.Dwaj pozostali, mimo że zjednoczyli wysiłki, i tak przegrywali.Z trzaskiem dwie ostatnie kulki zostały wepchnięte do otworu, zabrzęczał dzwonek.Klepnęli go po plecach na znak podziwu, a zaraz potem z dolnego pomostu dobiegł okrzyk konduktora.Słysząc go, chłopak wsunął pudło do schowka pod siedzeniem i omijając drzemiącego człowieka w białym zawoju zbiegł w dół.Przytrzymując torbę wyskoczył na chodnik, zatrzymując się dopiero przy okienku trafiki.- Zwykły zestaw, poproszę.Człowieczek pachnący czosnkiem podał mu dwa dzienniki i tygodnik.Przechylając głowę obejrzał numer, potem wrócił do rozwiązywania krzyżówki.Wyglądała na słynną szaradę, jaką ułożył pięćdziesiąt lat temu Bilow Stok, niezapomniany mistrz rozrywek intelektu.W górze wyła syrena fabryczna.Jakby dopiero teraz Otto zauważył, jak wielu ludzi podąża ku temu samemu celowi.Żółte chusty, mocne spodnie i identyczne skórzane torby przewieszone przez ramię.Twarze poważne, świadome czekającej pracy.Ulica, którą szli, kończyła się szarym murem spiętym masywną bramą.Było cicho, tak jak zwykle.Dla nich poranek nie był czasem zabawy.Jakże różnili się robotnicy wychodzący z poprzedniej zmiany.Mijając bramę uśmiechali się zadowoleni, pokrzykiwali do siebie.Ci przyzwyczajeni do spania wieczorami zbierali się w większe grupki.Umawiali się na ryby albo wspólne popijanie wina.Otta minął właśnie starszy człowiek w niebieskiej koszuli.Już to wskazywało, że przepracował ponad trzydzieści lat.Szedł w kierunku głównej ulicy.Przy trafice dolatujący z okienka zapach czosnku zaostrzył mu apetyt.Pewnie dlatego wcisnął gazety do torby i ruszył dalej znacznie szybszym krokiem.Mieszkał dwie ulice dalej, w czteropiętrowej kamienicy o falistej elewacji naśladującej roślinny motyw.Powyginana balustrada na klatce schodowej błyszczała wypolerowanym metalem.Idąc czuł lekkie drżenie konstrukcji.Na ostatnim podeście drzwi z lewej prowadziły do jego mieszkania.Uśmiechnął się wiedząc, że Marta czeka przy nakrytym stole
[ Pobierz całość w formacie PDF ]