[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A później, kiedy z opowieści innych ludzi dowiedział się, jak wielkie jest morze i że można po nim całymi dniami żeglować, nie oglądając lądu, nie było dlań milszego wyobrażenia nad to, że siedzi sobie na takim statku, wysoko na bocianim gnieździe, i sunie przez bezmierny zapach morza, który właściwie wcale nie jest zapachem, tylko tchnieniem, wydechem, kresem wszelkich zapachów, i że on sam z rozkoszy rozpływa się w tym tchnieniu.To jednak nie miało nigdy nastąpić, albowiem Grenouille, stojący na place de Greve przy brzegu, wciąż na nowo wdychający i wydychający strzępki morskiej bryzy, które nawinęły mu się pod nos, nigdy w życiu nie miał ujrzeć morza, prawdziwego morza, wielkiego oceanu leżącego na zachodzie, i nigdy nie miał się zespolić z jego zapachem.Dzielnicę między Saint-Eustache a Hótel de Ville obwąchał wkrótce tak dokładnie, że orientował się tu doskonale nawet pośród najczarniejszej nocy.I tak rozszerzał swój rewir łowiecki, zrazu na zachód ku Przedmieściu Saint-Honore, potem przez rue Saint-Antoine aż do Bastylii, a wreszcie na drugi brzeg rzeki, do dzielnicy Sorbony i Przedmieścia Saint-Germain, gdzie mieszkali ludzie bogaci.Zza żelaznych krat bram wjazdowych zalatywało skórą powozów i pudrem z peruk paziów, a ponad wysokimi murami z ogrodów snuła się woń janowca, róż i świeżo przyciętego ligustru.Tutaj też Grenouille po raz pierwszy zwietrzył pachnidła we właściwym sensie: zwykłą wodę lawendową albo różaną, jaką przy uroczystych okazjach pojono ogrodowe fontanny, ale także bardziej złożone i wykwintne zapachy tynktury piżma z dodatkiem olejku neroli, tuberozy, żonkili, jaśminu albo cynamonu, które wieczorem ciągnęły się jak ciężki woal za ekwipażami.Rejestrował te zapachy tak samo jak zwykłe wonie, z ciekawością, acz bez zbytniego nabożeństwa.Zauważył wprawdzie, że celem perfum jest działać odurzająco i ponętnie, i rozpoznawał jakość poszczególnych substancji, z jakich się składały.Ale w całości zdawały mu się raczej prostackie i ciężkie, raczej zmieszane jak popadło niż skomponowane, i wiedział, że sam umiałby sporządzić całkiem inne pachnidła, gdyby tylko rozporządzał identycznymi składnikami podstawowymi.Wiele z tych składników znał już ze stoisk kwiatowych albo korzennych na targu; inne były dlań nowością i te odfiltrowywał z mieszanki i bezimiennie przechowywał w pamięci: ambra, cybet, paczula, drzewo sandałowe, bergamotka, wetiwer, opoponaks, benzoes, kwiat chmielu, strój bobrowy.Nie był wybredny.Nie rozróżniał - jeszcze nie rozróżniał - tego, co powszechnie nazywano pięknym albo brzydkim zapachem.Był zachłanny.Celem jego wypraw myśliwskich było zawładnięcie wszystkim, ale ta wszystkim, co w zakresie zapachów świat miał do zaoferowania, pod' warunkiem, by był to zapach nowy.Woń końskiego potu była dlań warta tyleż co delikatny, świeży zapach nabrzmiewających pąków różanych, ostry smród pluskiew nie mniej niż aromat szpikowanej pieczeni cielęcej, dochodzący z wielkopańskich kuchni.Pożerał i wchłaniał wszystko.Również w laboratorium jego wyobraźni, gdzie nieustannie zestawiał nowe kombinacje zapachowe, nie rządziła jeszcze żadna zasada estetyczna.Produkował różne dziwaczne kompozycje i natychmiast je unicestwiał, jak dziecko, które bawi się klockami, pełne inwencji i niszczycielskiej pasji, bez widomej zasady twórczej.Pierwszego września 1753 roku, w rocznicę koronacji, miasto Paryż urządziło na Pont Royal fajerwerki.Nie było to widowisko tak wspaniałe jak sztuczne ognie dla uczczenia zaślubin królewskich albo owe legendarne fajerwerki z okazji narodzin delfina, niemniej jednak robiło wrażenie.Na masztach statków umieszczono złociste słoneczne tarcze.Tak zwane ogniste bestie pluły z mostów płomiennym deszczem gwiazd do rzeki.Co krok wśród ogłuszającego huku wybuchały petardy, po bruku skakały strzelające żabki, w niebo zaś wzbijały się rakiety i malowały na czarnym firmamencie białe lilie.Wielotysięczny tłum, zgromadzony na moście i na nabrzeżach z obu stron rzeki, przyglądał się widowisku z entuzjastycznymi okrzykami, brawami, a nawet wiwatami - jakkolwiek król wstąpił na tron już trzydzieści osiem lat temu i gwiazda jego popularności dawno zmierzchła.Tak wielka jest moc sztucznych ogni.Grenouille stał cichutko w cieniu Pawilonu Flory, na prawym brzegu, koło Pont Royal.Nie klaskał w ręce, nie unosił nawet wzroku, gdy wzlatywały rakiety.Przyszedł tu w przekonaniu, że zdoła zwietrzyć coś nowego, niebawem jednak okazało się, że sztuczne ognie pod względem zapachu są całkiem nieatrakcyjne.To, co się tam tak rozrzutnie iskrzyło, pryskało, strzelało i wybuchało, pozostawiało po sobie w najwyższym stopniu monotonną mieszaninę woni siarki, oleju i saletry.Już zamierzał opuścić nudną imprezę, aby wzdłuż galerii Luwru udać się do domu, gdy wiatr coś mu podrzucił, coś ulotnego, ledwie zauważalnego, jakiś ułamek, atom zapachu, nie, jeszcze mniej: raczej przeczucie zapachu niż zapach rzeczywisty - i zarazem niechybne przeczucie zapachu nigdy przedtem nie wdychanego.Cofnął się znowu pod mur, zamknął oczy i rozdął nozdrza.Zapach był tak niesłychanie subtelny i delikatny, że nie dawał się schwytać, wymykał się percepcji, tłumił go swąd petard, przytłaczały wyziewy ludzkiej ciżby, rozpraszały i zacierały tysiące innych zapachów miasta.A potem nagle zjawiał się znowu, mały tylko strzępek, ledwo przez mgnienie wyczuwalny węchowo jako wspaniała zapowiedź - i znowu znikał.Grenouille cierpiał męki.Po raz pierwszy nie tylko doznała zniewagi jego zachłanna natura, ale faktycznie cierpiało jego serce.Miał dziwne uczucie, że zapach ten jest kluczem do porządku wszystkich innych zapachów, że nie można mieć pojęcia o zapachach, jeśli nie pojmie się tego jednego, a on, Grenouille, będzie miał spartaczone życie, jeśli mu się nie uda posiąść tej woni.Musi ją mieć, nie tylko, aby nasycić żądzę posiadania, ale aby ukoić swoje serce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]