[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak postanowiłem - ale pod warunkiem, panie Tworowski, pod ostatnim z warunków, abym mógł zginąć wśród warunków dobrych, bowiem żyłem wśród psich.Za to, żeś pan mną tył, za to, że ja przez pana cierpiałem - i za to, żeś mi ukradł kobietę, która należeć powinna do mnie - za to mi pan odda tę kobietę.Odda mi pan ją w sposób wskazany przeze mnie.Ja się już postarałem o to, że ona tu będzie, a wedle moich obliczeń będzie tutaj za chwilę.Pan się ma postarać o to, aby pani Płońska była moją, bo tu teraz ja na nią-czekam, nie pan, panie Tworowski.Pod tym jednym warunkiem nie powiem.nikomu jednego słowa, owszem, przy śmierci, jutro, wspomnę pana bardzo nawet uprzejmie.Ale Płońska będzie należeć do mnie tu u pana, abym miał wrażenie, że tu wszystko jest moje, a poza tym powodem nie wystarczającym i dlatego także, abyś chociaż przez chwilę wycierpiał to, co ja tygodniami cierpiałem, ot tam, za tym oknem.Tam dzisiaj pan stać będzie i czekać, aż będzie można wejść…Tworowski patrzył uważnie, nie stracił z tej przemowy ani słowa, nie próbując już nawet myśleć o obronie, zanadto mu bowiem szumiało w głowie.Rzekł tylko:- Pan nie jest zbrodniarz, panie Blum, pan jest tylko obłąkany… To, co pan chce zrobić, jest zbrodnią pospolitą i nędzną, ale tylko człowiek obłąkany może się na nią ważyć.Pan jest chory i dlatego tylko nie strzelę panu w łeb jak psu.Pan tego niewart… Niech pan stąd idzie… Niech pan ogłasza, co się panu podoba… Precz, bydlę!Blum spojrzał zdumiony.Skurczył się, wyprężył jak do skoku, twarz miał siną, z oczu lała mu się wściekłość, zacisnął ręce, warga dolna drżała mu febrycznie, obwisłszy.Tworowski czekał chwili, w której Blum rzuci się na niego i zacznie drapać czy kąsać, lecz Blum nagle, jakby uchem złowił jakiś szelest, znieruchomiał i czekał.Tworowski pochwycił ten zwierzęcy, czujny ruch i zaniepokoił się; wtedy Blum, jakby już pewnie usłyszał to, co chciał słyszeć, spojrzał na Tworowskiego i szepnął z tryumfem:- Idzie!Tworowski nasłuchiwał dysząc ciężko; złowił szmer w stronie drzwi przedpokoju… Chwiał się, widocznie pracował usilnie myślą, coś ważył…W tej sekundzie zadźwięczał cichutko elektryczny dzwonek; oni dwaj spojrzeli na siebie: żaden ani drgnął.Dzwonek znów jęknął, nieco gwałtowniej - oni ani drgnęli, tylko Blum wzrokiem zawisł na spokojnych już, tylko źle błyszczących oczach Tworowskiego, potem nagle, ruchem kocim skoczył ku drzwiom.Ręka Tworowskiego chwyciła pustkę, lecz w tejże chwili jednym ruchem był przy Blumie i z nagłą siłą chwycił go jedną ręką za gardło, drugą zamknął mu usta… Dzwonek jęknął smutno jakby zawiedziony…Tworowski zaciskał ręce coraz silniej, coraz silniej.Blum charczał, rzęził, potem się zwalił na ziemię, jakby się złamał w połowie, pociągając za sobą Tworowskiego.Ten ukląkł… Patrzył strasznym wzrokiem w stronę drzwi, nie na Bluma, który usiłował trzepać nogami coraz słabiej.Tworowski słyszał najwyraźniej, jak ktoś od drzwi odszedł, jeszcze raz wrócił, widocznie nasłuchując; potem zaszeleściły suknie, pani Płońska schodziła powoli ze schodów.Zatrzaśnięto z hałasem kamieniczną bramę - a on wciąż słuchał.Odjechała, turkot dorożki się oddalił i głucha szybko na śniegu.Tworowski klęczał wciąż, wciąż patrząc na drzwi skamieniały.Aż nagle uczuł jakąś wilgoć na rękach; wstrząsnął się z obrzydzeniem i spojrzał: po rękach spływała mu zmieszana z krwią ślina z rozwartych szeroko, grubych, sinych, nabrzmiałych ust Izydora Bluma, doktora praw i filozofii…Tworowski stał chwilę nieruchomo, prawie nieprzytomny, potem z jakimś śmiertelnym spokojem wyjął chusteczkę i nie patrząc, zaczął obcierač ręce; czynił to dokładnie, systematycznie, starannie, potem chustkę w kąt rzucił, wziął flaszkę z perfumami, wylał je na ręce i rozcierał.Twarz miał trupio bladą, oczy zaś jak dwie dopalające się świece gasły raz po raz, dobywały z siebie na chwilę jakiegoś niesamowitego blasku, jak by wysilone, potem ciemniały, aby za chwilę znów rozbłyszczeć światłem konającym, omdlałym i bezsilnym.Tworowski stał tyłem zwrócony do trupa, lecz nie śmiał spojrzeć poza siebie, czuł, że mu siła jakaś skręca głowę zmuszając, aby się obejrzał, jak by go kto rękoma ujął za skronie; czuł to tak wyraźnie, że trzymając się jedną ręką biurka, zaparł się równocześnie mocno nogami, wyprężył się, głowę pochylił i mocował się tą siłą.Lecz myśląc o tym tylko, aby się nie obejrzeć poza siebie, aby nie ujrzeć wykrzywionej strasznie, sinej gęby Bluma - ujrzał ją nagle tuż przed sobą, jak by się nad nią właśnie pochylił i jak by się jej przypatrywał z uwagą.Skamieniał; widział krótką figurę Bluma leżącą na lewym boku, wykrzywioną jak by paraliżem, tak jednak, że głowa leżała prosto, patrząc okropnymi oczyma w górę; w oczach Bluma zamarło niewypowiedziane, beznadziejne przerażenie, takie, które nie miało czasu, aby krzyknąć - i skonało w tych szklanych źrenicach wypukłych, już twardych, tak zalękłych, że zdawało się, iż usiłują cofnąć się w tył i w głąb czaszki zapaść, aby nie widzieć śmierci.Tworowski patrzył, oddech zaparłszy; pot mu pokrył czoło; zachwiał się i aby nie upaść, uczynił krok przed siebie, tak że musiał stanąć na ciele Bluma; zarył nogę w puszysty dywan - Bluma nie było.Tworowski odetchnął z jękiem jakimś cichym, ptasim, sennym jękiem, podszedł zygzakiem ku najbliższemu, głębokiemu fotelowi i zapadł weń całym ciężarem.Blum leżał tam, pod drzwiami, z lewej strony, z głową na jakiejś skórze, nogi dotykały drzwi.Tworowski nie patrzył, spoglądał przed siebie głupim wzrokiem, nie myślał o niczym, nie mógł myśleć, nie mogąc zapanować nad tym niezmiernym szumem, który mu się w głowie przewalał, to opadając, to wznosząc się, a wtedy przechodził w jakąś potworną muzykę, pełną szmerów i dzwonień przeciągłych, długich, nie kończących się jęków, które goniąc od prawej skroni ku lewej, uderzały w nią z siłą, a nie znajdując wyjścia, tłukły się po czaszce jak przerażone, krzyczące ptactwo i znów wracały ku czołu, które, zdawało się, nie wytrzyma parcia… Tworowski podniósł ręce ku skroniom i gniótł je; wtedy doznał wrażenia, że trzyma w rękach cudzą głowę z mózgiem, chorym widocznie, bo mózg ten płonął, od czasu do czasu tylko buchając płomieniem, jak by się nie mógł zapalić od razu; znowu płomień zagasł, potem widocznie bulgotał długo, zbierał siły do wybuchu i buchnął coraz żywszy, coraz bardziej gorący, coraz więcej żrący.Zimno lodowe rąk objęło rozpaloną głowę obręczą i gdyby nie ona, płomień z wewnątrz mógłby ją może rozsadzić albo przepalić.Tworowski trwał tak z rękoma na skroniach, nieruchomy, zastygły, bezsilny i bezwolny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]