[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak kiedy otworzył oczy i spojrzał przez okno, strach chwyciłgo natychmiast w swoje szpony.Zapadła już niemal całkowita ciemność.Rosnącepo obu stronach drogi drzewa przybrały postać ciemnych, rozmazanych plam,a mijające ich samochody miały włączone światła.Z ust wydobył mu się głuchyjęk, dłoń zaś zacisnęła się kurczowo na krzyżu wiszącym na jego szyi. Uspokój się powiedział Ben. Jesteśmy już dwadzieścia mil za mia-stem.Chłopiec sięgnął przed nim, o mało nie powodując niekontrolowanego skrętu,i zablokował od środka drzwi kierowcy, a następnie to samo uczynił ze swoimi,by potem skulić się na brzeżku fotela.Miał nadzieję, że znowu pogrąży się w cu-downej nicości, pozbawionej okropnych, budzących przerażenie wspomnień.Jednostajny szum silnika działał uspokajająco.Mmmmmmmm.Bardzo mi-łe.Zamknął oczy. Mark?Lepiej nie odpowiadać. Mark, nic ci nie jest?Mmmmmmmmmmmmmm. Mark.Głos odpłynął gdzieś daleko.Jak dobrze.Powróciła nicość, otulając go swojąszarością.2Kiedy tylko wjechali na teren New Hampshire, Ben zatrzymał się w przydroż-nym motelu, wpisując ich do książki meldunkowej jako Bena Cody ego z synem.378Mark wszedł do pokoju, ściskając krzyż w wyciągniętej przed siebie ręce i rzuca-jąc dokoła szybkie, wystraszone spojrzenia osaczonego zwierzątka.Nie wypusz-czał krzyża z dłoni dopóty, dopóki Ben nie zamknął drzwi na klucz i nie powiesiłna klamce swego własnego krucyfiksu.Ben włączył na trochę telewizor.Dwaafrykańskie państwa wszczęły ze sobą wojnę.Prezydent miał katar, ale raczej niebyło to nic groznego.Jakiś człowiek w Los Angeles oszalał i zastrzelił czterna-ście osób.Prognoza pogody przewidywała deszcz, a w północnym Maine nawetprzelotne opady śniegu.3Miasteczko Salem spało pogrążone w mrocznym śnie, a wampiry zaludniłyjego ulice niczym wypełzające z zakamarków mózgu złowrogie wspomnienia.Niektórym z nich udało się zachować coś w rodzaju prymitywnej przebiegłości:Lawrence Crockett zadzwonił do Royala Snowa i zaprosił go do swego biura napartyjkę pokera.W chwili, gdy Royal otworzył drzwi, dopadł go Lawrence wrazze swoją żoną.Glynis Mayberry zatelefonowała do Mabel Werts, powiedziała,że boi się siedzieć sama w domu i zapytała, czy nie mogłaby przyjść i zaczekaću niej, aż jej mąż wróci z Waterville.Mabel zgodziła się z żałosną ulgą, kiedy zaśw dziesięć minut pózniej otworzyła drzwi, ujrzała na progu zupełnie nagą Gly-nis szczerzącą w uśmiechu długie, ostre kły.Zdążyła nawet wrzasnąć, ale tylkojeden raz.Gdy Delbert Markey wyszedł tuż po ósmej ze swego świecącego pust-kami baru, z głębokiego cienia wyszli szeroko uśmiechnięci Carl Foreman orazHomer McCaslin i oświadczyli, iż wpadli, żeby się trochę napić.Milta Crossenaodwiedzili tuż przed zamknięciem sklepu wszyscy jego najstarsi klienci i bywal-cy, George Middler zaś zjawił się z wizytą u kilku spośród dokonujących zawszeu niego zakupów chłopców, zwykle przyglądających mu się spod oka albo z do-myślnym uśmieszkiem na ustach; wreszcie mógł zrealizować swoje najbardziejmroczne fantazje.Turyści w dalszym ciągu przejeżdżali przez Jerusalem szosą numer 12, do-strzegając jedynie znak ograniczający prędkość do trzydziestu pięciu mil na go-dzinę.Znalazłszy się po drugiej stronie miasteczka przyśpieszali ponownie dosześćdziesięciu i tylko nieliczni poświęcali mu jedną, przelotną myśl: Boże, cóżto za cholerna dziura!Salem nie zdradzało nikomu swoich tajemnic, a Dom Marstenów spoglądał nanie z góry niczym zdetronizowany król.3794Ben wrócił następnego dnia o świcie, zostawiwszy Marka w motelu.Po drodzezatrzymał się przy sklepie w Westbrook, gdzie kupił łopatę i oskard.Salem leżało spokojnie pod przykryciem z ciemnych chmur, z których jed-nak jeszcze nie zaczął padać deszcz.Po ulicach poruszało się bardzo niewielesamochodów.Sklep Spencera był otwarty, ale w Excellent Cafe zielone żaluzjeszczelnie zasunięte, z okien zniknęły jadłospisy, a małą, czarną tablicę, na którejinformowano o specjalności zakładu i nadzwyczajnych obniżkach cen, wytarto doczysta.Widok pustych ulic sprawił, że w kościach poczuł dziwny chłód, przed oczamizaś zobaczył okładkę jakiejś płyty widzianą przed wieloma laty; znajdowało sięna niej wykonane z profilu na ciemnym tle zdjęcie pokrytej silnym makijażemtwarzy transwestyty, a poniżej tytuł: Oni przychodzą tylko w nocy.Najpierw zatrzymał się przed pensjonatem Evy.Wszedł na piętro, otworzyłdrzwi swego pokoju i obrzucił go spojrzeniem: wyglądał dokładnie tak, jak gozostawił.Wyciągnął spod biurka pusty kosz na śmieci i postawił go na środkupokoju, a następnie wrzucił do niego cały maszynopis swojej książki, zwinąwszyuprzednio w stożek pierwszą stronę.Podpalił ją, a gdy zajęła się na dobre ogniem,włożył do kosza.Płomienie najpierw skosztowały ostrożnie pokrytych maszyno-wym pismem kartek, by zaraz potem zabrać się ochoczo do uczty.Pierwsze pod-dały się narożniki, zwijając się, czerniejąc i błyskawicznie zamieniając w popiół.Z kosza zaczął się unosić biały dym, więc Ben nachylił się ponad biurkiem i otwo-rzył okno.Ręka, którą się podparł, natrafiła na szklaną kulę, towarzyszącą mu w życiuod chłopięcych lat, która stanowiła trofeum z pierwszej wizyty w domu potwora.Wystarczyło nią potrząsnąć, żeby zobaczyć, jak sypią się płatki śniegu.Zrobił to, trzymając ją przed oczami tak samo, jak dwadzieścia kilka lat temu.Poprzez białą zamieć można było dostrzec mały domek z piernika i prowadzącądo niego ścieżkę.Piernikowe okiennice były zamknięte, lecz obdarzony wyobraz-nią chłopiec (na przykład taki, jak Mark Petrie) mógł bez trudu wyobrazić sobie,że jedna z nich uchyla się lekko, odpychana białą dłonią, a zza szyby uśmiechasię blada, szczerząca długie zęby twarz, zapraszając cię do tego domku stojącegotuż za granicą rzeczywistego świata, gdzie czas jest tylko mało wiarygodną baj-ką.Taka twarz istotnie wpatrywała się w niego z napięciem, blada i wygłodniała,jedna z tych, które już nigdy nie miały ujrzeć słonecznego blasku ani błękitnegonieba.Ta twarz należała do niego.Cisnął kulę w kąt pokoju, gdzie rozprysnęła się na kawałki.Wyszedł pośpiesznie, żeby przypadkiem nie zobaczyć, co wydostało się z roz-bitego szkła.3805Kiedy zszedł do piwnicy po ciało Jimmy ego, okazało się, iż jest to najtrud-niejsza wyprawa, jaką przedsięwziął w życiu.Trumna stała w tym samym miej-scu, co poprzedniego dnia, pusta.choć niezupełnie.Leżał w niej drewnianykołek, a także coś jeszcze.Ben poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.Zęby.Zęby Barlowa wszystko, co po nim zostało.Kiedy nachylił się i wziął je w rę-kę, zatrzasnęły się, usiłując go ukąsić.Z okrzykiem odrazy rzucił je na podłogę;rozsypały się jak garść białych kamyków. O, Boże szepnął, wycierając dłoń w koszulę. Boże, spraw, żeby tojuż był koniec.6Jakimś cudem udało mu się wytaszczyć z piwnicy ciało Jimmy ego, w dal-szym ciągu spowite w stare zasłony Evy Miller.Ułożył je w bagażniku brązowegobuicka, a następnie pojechał do domu Marka, wioząc na tylnym siedzeniu opróczczarnej, lekarskiej torby oskard i łopatę.Resztę przedpołudnia i kilka godzin po-południowych spędził na niewielkiej polance w połowie drogi między domemrodziny Petrie a strumieniem, kopiąc głęboki na cztery stopy grób.Złożył w nimzwłoki Jimmy ego i rodziców Marka, zawinięte w narzutę z kanapy.Wpół do trzeciej zaczął zasypywać mogiłę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]