[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wydawała się czysta, ale cienka, jak trawnik przed domem, i wyglądałana jakieś trzydzieści lat.Meble były w podobnym wieku.Drewnoo wiśniowym odcieniu, fotele i kanapy przykryte kapami i obite tkaninąw chryzantemy, wykończone plecionką i owinięte, jak w prezerwatywę,w przezroczystą folię.Wszystko do siebie pasowało, każdy mebelustawiono tu z pieczołowitą dokładnością.Byłem przekonany, żewszystko zostało zakupione jednocześnie.Chrząknąłem.Nikt nie odpowiedział.Czekając, popuściłem wodzefantazji.Młode małżeństwo robi niedzielne zakupy w jakimśpodmiejskim domu towarowym.Zapach prażonej kukurydzy, dzwonkiwind.Prowadzą jedno dziecko  chłopaka.Rodzice podekscytowani,zdają sobie sprawę z ograniczonych możliwości finansowych, ale są skorzy do zakupu.Meble, sprzęty domowe, miękkie bele wykładzin.Garnki, naczynia, wszystko fabrycznie nowe, optymistyczne słowa,którymi należało zapełnić dom lat pięćdziesiątych: żaroodporne,nierdzewne, plastikowe, laminowane, stylonowe.Pliki paragonów.Karty gwarancyjne.Obietnice.Gorączka zakupów na miarę zwycięzcówteleturnieju.Wszystkie te wyobrażenia zredukowały się do zestawu meblowego,nieruchomego jak ekspozycja w muzeum. Halo?  odezwałem się.Pomalowany na biało ceglany gzyms otaczał kominek, zbyt czysty,aby można sądzić, że go kiedykolwiek używano.Nie dostrzegłemparawanu, wilków kominkowych ani narzędzi.Górna krawędz gzymsubyła równie pusta jak ściany.Białe ściany, czyste, jak ogromne płachtynie zapisanego papieru.Tabula rasa życia domowego.Po przeciwnej stronie korytarza znajdowała się jadalnia, o jednątrzecią mniejsza niż salon.Zakończony blankami gzyms.Znów zielonawykładzina i ściany jak kartki z notesu.Orzechowy kredens naporcelanę, pasujący do niego barek.Na jednej z półek kredensu kilkapamiątkowych talerzy.Tama Grand Coulee.Disneyland.Pozostałepółki puste.Pośrodku stał wielki owalny stół otoczony ośmiomakrzesłami o prostych oparciach, pokrytymi folią, na których spoczywałybrązowe poduszki.Za stołem były rozsuwane, drewniane drzwi dożółtej kuchni.Podszedłem tam i zajrzałem do środka.Trzydziestoletnialodówka i kuchenka błyszczały żółtą emalią.Na lodówce niezauważyłem żadnych ozdóbek na magnes ani notatek.Brak kuchennychzapachów.Znajdowały się tam drzwi prowadzące na tył domu.Na progukartka z napisem:DR D.: Z TYAU.M.B.Za kartką nieoświetlony korytarz z szeregiem pozamykanych drzwi.Biała plama przechodząca w szarość.Podszedłem bliżej, usłyszałemdzwięki muzyki.Kwartet smyczkowy.Haydn. Ruszyłem w tamtą stronę, skręciłem za róg korytarza i stanąłemprzed ostatnimi drzwiami.Muzyka była głośna i na tyle czysta, że mógłją ktoś grać na żywo.Przekręciłem klamkę i wszedłem do obszernego pokoju.Deskii belki sufitu były pomalowane na biało.Ciemny parkiet.Trzy ścianywyłożone jasną, brzozową boazerią, czwartą stanowiły szklane,przesuwane drzwi, które wychodziły na niewielkie podwórko, jegowiększą część zajmował wybetonowany podjazd.Srebrnoszara hondastała przed drzwiami garażu z karbowanego aluminium.Przeszklona ściana miała optycznie powiększać pokój i ściśle wiązaćgo z ogrodem.Budowniczy określali to niegdyś, w czasach gdylansowali tropikalne marzenia, mianem hawajskiego patio.Obecnie,w erze zmienności, takie pomieszczenie stało się pokojem rodzinnym.Pokój rodzinny Burdenów był duży, zimny i pozbawiony mebli.Właściwie tylko pod jedną brzozową ścianą stał sprzęt stereonajnowszej generacji.Czarne matowe obudowy, płyty czołowez czarnego szkła.Pokrętła i cyfrowe wyświetlacze pulsujące odcieniamizieleni, żółci, szkarłatu i błękitu.Oscyloskopowe fale sinusoidalne.Zmieniające się kolumny płynnego lasera.Kropki podskakującychświatełek.Amplifikator i wzmacniacze, tunery, kompensatory graficzne,generatory basów, rozjaśniacze sopranów, filtry, magnetofon szpulowy,para magnetofonów kasetowych, dwa gramofony, odtwarzaczlaserowy.Wszystko to podłączone zwojem przewodów do ustawionegow krąg, jak kamienie Stonehenge, zestawu czarnych, pokrytychmateriałem kolumn głośnikowych.Osiem obelisków rozstawionychw pokoju, na tyle potężnych, że mogłyby nagłośnić zespółheavymetalowy na stadionie baseballowym.Partie dwojga skrzypiec i altówki z kwartetu smyczkowego Haydnabyły nagrane na magnetofon i odtwarzane niezbyt głośno.Nieogolonyi rozczochrany Mahlon Burden siedział na taborecie bez oparciapośrodku pokoju, ściskając wiolonczelę.Grał ze słuchu, z zamkniętymioczami, kołysząc się do rytmu, wąskie usta ściągnął jak do pocałunku. Miał na sobie białą koszulę, ciemne spodnie, czarne skarpetki, białepłócienne tenisówki.Rękawy koszuli zawinął niedbale do łokci.Najwyrazniej nie zdając sobie sprawy z mojej obecności, grał dalej.Przesuwał pieszczotliwie po strunach smyczkiem z końskiego włosia.Kontrolował głośność tak doskonale, że wiolonczela wtapiała się bezskazy w nagrane dzwięki, odtwarzane przez głośniki.Człowiek i maszyna.Człowiek jako maszyna.Jak na mój słuch był niezły.Na miarę orkiestry symfonicznej alboprawie.Ale zniechęcała mnie sterylna teatralność całej sytuacji.Przyszedłem tam, żeby ekshumować, a nie żeby mi grano serenady.Jednak wysłuchałem go, czekałem na jakiś błąd  potknięcie w rytmiealbo fałszywy ton, który usprawiedliwiłby moją ingerencję.Grał nadal idealnie.Kiedy utwór dobiegł końca, nie otworzył oczu,ale rozluznił rękę trzymającą smyczek i wziął głęboki oddech [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl