[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Gra na harfie - rzekł z uśmiechem, który znikł natychmiast z ust jego - niktoprócz mej matki nie słyszał jej grającej od trzech lat przeszło.W salonie zastaliśmy pannę Dartle samą.- Nie przerywaj - rzekł Steerforth widząc, że odejmuje ręce od harfy.- Bądz,Różo, choć raz dobra i zaśpiewaj nam irlandzką piosenkę, wiesz.- Niby dbasz o irlandzkie piosenki? - odparła.- I bardzo, więcej niż o wszelkie inne.I Davy szalenie lubi muzykę.Różokochana, zaśpiewaj irlandzką piosenkę, usiądę i będę słuchał, jak dawniej.Nie dotknął jej ramienia ani nawet krzesła, z którego powstała, tylko usiadł nieopodal harfy.Stała chwilę niepewna przebierając palcami po strunach, lecz niewywołując żadnego dzwięku.Usiadła wreszcie, gwałtownie przycisnęła do siebie harfęi zaczęła śpiewać.Nie wiem, co było w tym śpiewie, lecz wydał mi się nadziemskim.Niczegompodobnego nie słyszał i nie wyobrażał nawet sobie.Było w tym coś strasznegozarazem, zdawało się, że melodia nie układana w tony, nie rozebrana na nutywybuchła namiętna, konając w niskich tonach, to podnosząc się znów ze zdwojonąpotęgą.Byłem odurzony.Słuchałem, chociaż umilkła już była i tylko trącała o strunyharfy.Z zamyślenia wyrwał mię Steerforth.Powstał z miejsca i obejmując pannęDartle zawołał śmiejąc się:- Odtąd, Różo, i na przyszłość będziemy się wzajemnie kochali z całego serca?Zobaczysz!Odepchnęła go ze złością, jak dzika kotka i wybiegła z salonu.- Co się stało Róży? - spytała wchodząc właśnie w tej chwili pani Steerforth. - Była przez chwilę aniołem - odrzekł syn - a po chwili, dla zachowaniazapewne równowagi, wpadła w przeciwną ostateczność.- Nie powinieneś rozdrażniać jej - zauważyła matka.- Winieneś pamiętać, żecharakter jej zgorzkniał, i oszczędzać ją.Róża nie pokazała się już wieczoru tego i nie było więcej o niej wzmianki.Dopiero gdym wszedł do pokoju Steerfortha, aby mu życzyć dobrej nocy, spytał mnie,czy spotkałem kiedy coś bardziej niezrozumiałego i kapryśnego.Wyraziłem moje przechodzące wszelką miarę zdziwienie pytając go wzajemnie,czy się domyśla, co się jej stało?- Nieba raczą wiedzieć - odrzekł - jaka ją ukąsiła mucha.Mówiłem ci już, żeobróciłaby wniwecz wszystko i wszystkich, włączając samą siebie, zmięła i potargała.Brzytwa to, z którą nie można nigdy być ostrożnym.Zawsze ci z nią groziniebezpieczeństwo! Dobranoc, pierwiosnku.- Dobranoc - odrzekłem - kochany przyjacielu.%7łegnam cię zarazem, gdyżodjadę jutro, zanim wstaniesz.Zatrzymywał mnie, a potem kładąc mi obie ręce na ramionach jakpoprzedniego wieczoru:- Pierwiosnku mój - rzekł z uśmiechem - lubię cię tak nazywać, chociaż ci twoichrzestni rodzice zapomnieli dać ci na chrzcie to imię.Lubię i chciałbym, chciałbym zcałego serca, abyś mnie tak samo mógł nazywać.- Mógłbym, gdyby mi się podobało - odrzekłem.- Słuchaj, pierwiosnku! - ciągnął - jeśli nas co rozdzieli, zachowaj o mnie dobrewspomnienie.Musisz mi to przyrzec.Zachowaj o mnie dobre wspomnienie wbrewokolicznościom, które rozłączyć nas mogą.- Byłeś dla mnie zawsze najlepszym - odrzekłem - kocham cię całym,niezmiennym sercem.W głębi duszy czułem żal, żem go skrzywdził był niesłusznym posądzeniem, iwyznanie tego grzechu cisnęło mi się na usta powstrzymywane po części bojazniązdradzenia zaufania Agnieszki, po części trudnością przystąpienia do tematu.- Niech cię Bóg ma w swej pieczy - rzekł ściskając mnie raz jeszcze.Nazajutrz o świcie byłem na nogach.Ubrawszy się szybko, wszedłem z cicha dojego pokoju.Pogrążony był w głębokim śnie.Leżał z głową opartą na ręku, tak samojak go nieraz widziałem śpiącym w szkole.Nadszedł czas, w którym podziwiałem, że wzrok mój nie spłoszył wówczas spokoju jego snu.Spał - tak go sobie przypominać lubię - spokojnie, tak jakem gonieraz widział śpiącym w szkole, i tak go opuściłem o szarym, cichym świcie.I nigdy już, nigdy więcej z uczuciem przyjazni i przywiązania nie dotknąłemspokojnej, bezwładnej jego dłoni.Nigdy już, nigdy! Rozdział XXXStrataWieczorem przybyłem do Yarmouth i udałem się wprost do gospody.Wiedziałem, że gościnny mój pokoik u Peggotty raczej potrzebny będzie lub może jestjuż potrzebny do przyjęcia tego wielkiego gościa, przed którym żyjący ustępowaćmuszą.Udałem się więc do gospody, zjadłem obiad i zamówiłem sobie pokój na noc.Dziesiąta już była, gdym wyszedł na miasto.Ulice puste, sklepy przeważniepozamykane.Gdy zbliżyłem się do sklepu  Omer i Joram , okiennice zastałem jużspuszczone, lecz drzwi otwarte.Pan Omer palił fajkę; wszedłem tedy, pytając go ozdrowie.- A na Boga żywego! - zawołał.- Skąd się pan tu wziął o tej porze! Niech pansiada.Dym nie szkodzi?- Bynajmniej - odrzekłem - zwłaszcza z cudzej fajki.- A czemu nie z własnej? - roześmiał się pan Omer.- Tym lepiej! Tym lepiej!Zły to nałóg, nabrałem go z powodu mej astmy.Pan Omer zrobił mi miejsce, przysunął krzesło, sam usiadł i sapiąc paliłzapamiętale fajkę, szukając w niej zapewne brakującego mu oddechu.- Zmartwiły mnie niedobre wieści o zdrowiu pana Barkisa - rzekłem.Pan Omer popatrzył tylko na mnie i potrząsnął głową.- Jakże się ma dziś wieczorem? - spytałem.- Chciałem właśnie - odrzekł - spytać o to pana, lecz delikatna to materia dlaczłowieka mego zawodu.Rozumiesz pan.Gdy klient jest chory, nie wypada namdopytywać o jego zdrowie.Nie przyszło mi to na myśl, chociaż dręczyły mnie złe przeczucia, gdym idącsłyszał w sklepie znane mi zgrzyty.Pan Omer miał słuszność.- Rozumiesz pan - ciągnął potrząsając głową - nie wypada.Jakżeby towyglądało, gdybyśmy posyłali do klientów z zapytaniem:  Omer i Joram pytaj ą, jaksię klient czuje dziś rano czy dziś wieczorem.Nie wypada.Skłoniłem twierdząco głową.Pan Omer ciągnął fajkę.- W naszym zawodzie - mówił - człowiek nie może nawet wyrazić swych uczuć.Znam Barkisa od lat czterdziestu, a nie wypada mi odwiedzić go i zapytać się ozdrowie.Istotnie było to nader przykre. - Nie jestem w tym jednak bardziej od innych zainteresowany - mówił.- Otopatrz pan, mnie samemu lada chwila może zbraknąć oddechu i sam o tym wiemnajlepiej.Jakże posądzać o interesowność człowieka, który wie, że mu lada chwilamoże zbraknąć oddechu, i który doczekał się już wnuków.- Zapewne - rzekłem.- Nie to, abym wyrzekał na mój zawód, nie, bynajmniej.Wszystko ma dobrą izłą stronę, korzyści i niedogodności.Ot, po prostu chciałbym, aby klienci byliodważniejsi i wyrozumialsi.Zadowolony i uśmiechnięty, kilkakrotnie pociągnął fajkę i tak mówił dalej:- Co do Barkisa, musimy poprzestać na udzielanych nam przez Emilkęwiadomościach.Ona przynajmniej rozumie, jak sprawy stoją, i dowierza nam, wie,żeśmy niewinni jak jagnięta.Właśnie Minnie poszła z mężem wywołać Emilkę -pomaga ona ciotce pielęgnować chorego - aby się od niej dowiedzieć, jak się choryczuje.Jeśli pan zechce zaczekać, Minnie z mężem nadejdą lada chwila i wszelakichudzielą wyjaśnień.Czym mogę panu tymczasem służyć? Szklanką wody z syropem?Co? Sam właśnie piję wodę z syropem, gdy palę fajkę, dla złagodzenia mego oddechu!Co tam łagodzić! Zawsze mawiam Minnie, mojej córce, byle tylko było czymoddychać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl