[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A Armstrong, o którym mówiono, że przez długie lata był ta­kim uprzejmym, skromnym facetem.Nie wierzę w to, że morderca jest zawsze szczególnym typem człowieka.- Ale ja naprawdę nie wierzę, żeby Walter Fane.- zaczę­ła Gwenda i urwała w pół zdania.- O co chodzi?- Nie, o nic.Przypomniał się jej widok Waltera Fane'a czyszczącego swoje okulary i jego dziwne, pozbawione wyrazu spojrzenie, kiedy wspomniała o St Catherine's.- Prawdopodobnie - powiedziała z wahaniem - faktycznie za nią szalał.XIVEdith PagettSalon w domu pani Mountford był bardzo wygodnym poko­jem.Stały w nim: okrągły stół nakryty obrusem, kilka staro­świeckich foteli oraz, pod ścianą, wyglądająca na twardą, lecz nieoczekiwanie dobrze sprężynująca sofa.Na komodzie stały porcelanowe psy i inne ozdóbki, a także oprawione w ramki kolorowe portrety księżniczek Elżbiety i Małgorzaty.Na przeciwległej ścianie wisiał portret króla w mundurze marynarskim oraz fotografia pana Mountforda w grupie in­nych piekarzy i cukierników.Był też obrazek z muszelek i akwarela przedstawiająca bardzo zielone morze na Capri.Znajdowało się tam również wiele innych rzeczy, z których żadna nie pretendowała do miana dzieła sztuki czy symbolu lepszego życia, ale dzięki nim pokój wyglądał na radosny i taki, w którym ludzie chętnie spędzają każdą wolną chwilę.Pani Mountford, z domu Pagett, była niska, okrąglutka, ciemnowłosa, z kilkoma siwymi pasemkami.Jej siostra, Edith Pagett, była wysoka, smagła i chuda.W jej włosach trudno się było dopatrzyć siwizny, choć na oko miała coś koło pięćdziesiątki.- No, kto by w to uwierzył - dziwiła się Edith Pagett.-Mała panienka Gwennie.Proszę mi wybaczyć, pani Reed, że tak mówię, ale nie mogę się oprzeć wspomnieniom.Przycho­dziła panienka do mnie do kuchni, kiedy tylko mogła.„Łyn-ki", przymawiała się pani.„Łynki".A chodziło pani o rodzyn­ki, chociaż zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego tak je pa­ni nazywała.Domagała się pani rodzynek i dawałam je pa­ni, to znaczy sułtanki, bo nie mają pestek.Gwenda wpatrywała się w wyprostowaną postać o rumia­nych policzkach i czarnych oczach, starając się przypo­mnieć ją sobie.przypomnieć.ale nic z tego nie wychodzi­ło.Pamięć bywa taka zawodna!- Tak bym chciała móc sobie przypomnieć.- zaczęła.- To mało prawdopodobne.Była pani wtedy takim malut­kim kociątkiem.Dzisiaj nikt nie chce pracować w domu, gdzie są dzieci.Nie mogę tego zrozumieć.W moim odczuciu dzieci wnoszą do domu tyle życia.Chociaż posiłki dla nie­mowląt zawsze mogą sprawiać nieco kłopotu.Ale jeśli rozu­mie pani, co mam na myśli, to winę za to ponoszą niańki, a nie dzieci.Niańki są niemal zawsze trudne we współżyciu: życzą sobie noszenia im na tacy, czekania i ciągle to tego, to owego.A czy pamięta pani Layonee, panno Gwennie? Och, przepraszam, powinnam powiedzieć: pani Reed.- Leonie? Czy to była moja niania?- Tak, dziewczyna ze Szwajcarii.Nie mówiła zbyt dobrze po angielsku i była okropnie drażliwa.Czasami płakała, kie­dy Lily powiedziała coś, żeby jej dokuczyć.Lily była poko­jówką.Lily Abbot.Młoda dziewczyna, na swój sposób wścib-ska i trochę postrzelona.Wymyślała dla pani mnóstwo za­baw, panno Gwennie.Bawiła się na przykład w „a kuku" na schodach.Gwendę przebiegł nagły, niekontrolowany dreszcz.Schody.- Pamiętam Lily - powiedziała niespodziewanie.- To ona zawiązała kotu kokardę.- No patrzcie! Kto by pomyślał, że pani to pamięta! To by­ło na pani urodziny i Lily się uparła, że Thomas musi mieć kokardę.Zdjęła ją z pudełka po czekoladkach i Thomas za-czął szaleć.Wybiegł do ogrodu i tak długo ocierał się o krza­ki, aż się jej pozbył.Koty nie lubią, jak się z nimi robi jakieś sztuczki.- To był taki czamo-biały kot.- Zgadza się.Biedny stary Tommy.Pięknie łowił myszy.Prawdziwy myszołap.- Edith Pagett przerwała i zakasłała speszona.- Proszę wybaczyć, że się tak rozgadałam.Ale wspominanie przywraca dawne czasy.Chciała mnie pani o coś zapytać, prawda?- Z przyjemnością słucham tego, co pani mówi - odparła Gwenda.- I właśnie o to mi chodziło.Wychowywałam się u krewnych w Nowej Zelandii, którzy naturalnie nie byli w stanie opowiedzieć mi o.o moim ojcu czy o mojej maco­sze.Ona.ona była miła, prawda?- Och, ona bardzo panienkę lubiła.Zabierała panienkę na plażę, bawiła się w ogrodzie.Sama była jeszcze bardzo młoda, rozumie pani.Często myślałam sobie, że ją te zaba­wy cieszą nie mniej niż panią.Wie pani, na swój sposób chowano ją jak jedynaczkę.Doktor Kennedy, jej brat, był od niej dużo starszy i zawsze zamykał się tylko ze swoimi książkami.A ona, jak nie była w szkole, musiała się bawić sama.- Pani mieszkała przez całe życie w Dillmouth, niepraw­daż? - spytała łagodnie panna Marple, siedząca nieco z tyłu, przy ścianie.- Och, tak, proszę pani.Ojciec miał gospodarstwo za wzgórzem, nazywało się Rylands.Nie miał synów, a po jego śmierci matka nie dawała sobie rady sama, więc je sprzeda­ła i kupiła mały sklepik z galanterią przy końcu High Street.Tak, całe życie tu spędziłam.- I, jak sądzę, zna pani wszystkich dawnych mieszkań­ców Dillmouth?- Cóż, wtedy to była raczej mała miejscowość.Chociaż, od­kąd sięgam pamięcią, w lecie zawsze przyjeżdżało wielu gości.Ale to byli mili, spokojni ludzie, którzy przyjeżdżali co roku, a nie tacy wycieczkowicze i przypadkowi letnicy jak teraz.Tam­ci byli z dobrych domów ł co roku wynajmowali te same pokoje.- To pewnie znała pani Helen Kennedy - odezwał się Gi­les -jeszcze zanim została panią Halliday?- Cóż, znałam ją z opowiadań, a może też i widywałam czasem.Ale właściwie nie wiedziałam, jaka jest naprawdę, póki nie zaczęłam pracować w St Catherine's.- I lubiła ją pani - stwierdziła panna Marple.Edith Pagett zwróciła się w jej stronę.- Tak, proszę pani, lubiłam - oświadczyła z cieniem prze­kory w głosie.- Niezależnie od tego, co mówili inni.Zawsze była dla mnie ogromnie miła.I nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogła zrobić coś takiego.Zupełnie mnie to ścięło z nóg.Chociaż, proszę zauważyć, że gadano.Przerwała nagle i rzuciła szybkie, przepraszające spojrze­nie na Gwendę.- Ależ ja chcę wiedzieć wszystko - powiedziała impulsyw­nie Gwenda.- Proszę nie myśleć, że poczuję się dotknięta czymś, co pani powie.Ona nie była moją matką.- To niby prawda, proszę pani.- I, widzi pani, bardzo chcielibyśmy.ją odnaleźć.Ode­szła stąd.i zdaje się, że zaginął po niej wszelki ślad.Nie wiemy, gdzie mieszka, ani czy w ogóle żyje.A mamy powo­dy.- zawahała się.- Prawne powody - szybko wtrącił Giles.- Nie wierny, czy powinniśmy uznać ją za zmarłą, czy.czy nie.- Och, rozumiem pana.Mąż mojej kuzynki został uznany za zaginionego po Ypres i było mnóstwo problemów z tym, czy żyje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl