[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co gorsza,w odróżnieniu od Jacka, który miał o publice dość niskie mniemanie, ja ją przeceniałem.Szpikowałem aluzjami, stosowałem odniesienia literackie, które pojąć mógł nieliczny odsetekwidowni, gdyby chciał.Lubiłem humor wyrafinowany, wielopiętrowy, polityczny sądząc, żetreść jest ważniejsza od formy.W związku z tym starałem się, wychodząc na scenę, powiedzieć jak najwięcej i jaknajszybciej.Długo puszczałem mimo uszu uwagi znakomitych kolegów na temat roli pauzy,wybrzmienia, wyczekania podczas reakcji itp.Pozostawałem niepewny, a nie potrafiłem, jakMarian Załucki, uczynić ze swej wady cnotę.A przecież nie mówiłem głupich rzeczy, jak wówczas w 1981 roku: W zaciszny literacki mond,gdzie małość, miałkość tak wygodna,wiadomość wpadła niczym grom,że Czesław Miłosz dostał Nobla.Więc mimo krachu w poligrafiiwszyscy się cieszą, wszyscy szczycą,Polak potrafi, Polak potrafi, Polak potrafi.Za granicą!Cóż, to należy do zwyczajówzakorzenionych w naszej nacji nie masz proroków w swoim krajuod czasów Wielkiej Emigracji.Autorytetów też nam brak,któż byłby wzorcem dla Polaka,choć pamiętamy dzień, gdy padłsygnał z eteru: HABEMUS PAPAM.I jakby ktoś nam zwolnił karki,i jakby ktoś nam obmył lico Polak potrafi, Polak potrafi!.Szkoda, że za granicą.Autorem z kartką pozostałem też za Solidarności , wyjątek robiąc dla wierszy, któreoczywiście umiałem na pamięć.Do częściowego wyzwolenia się od tej obciążającej protezy dopomógł, już w latachosiemdziesiątych, przypadek.Któregoś razu podczas występu w studenckim klubie Katakumbywe Wrocławiu zorientowałem się, że kartkę z tekstem pozostawiłem w hotelu.Oczywiścieumiałem go, jak cały program, na pamięć, ale bałem się wyjścia z pustymi rękami.Toteżbłyskawicznie pożyczywszy jakiś długopis, odtworzyłem na kartce monolog i wybiegłem nascenę.Akurat puścili kontrę z czerwonego światła popatrzyłem na kartkę i nogi ugięły się podemną.Była czysta.Pózniej zorientowałem się, że użyłem zielonego długopisu.Nie trzeba było byćspecjalistą od optyki, żeby przewidzieć skutek.I co? I nic.Spokojnie powiedziałem utwór zgłowy! Potem robiłem to coraz częściej.Ale mimo wszystko na deskach estrady nie czułem w sobie iskry bożej.Naprawdę dobrzesię czułem, kiedy dochodziło do dialogu z publicznością i na przykład wspólnie z Jackiemmusieliśmy odpowiadać na pytania zadawane z sali.Tu nierzadko zdarzały mi się ripostywywołujące śmiechy i brawa.Jednak Jacek bardzo prędko zrezygnował ze mnie jakowspółodpowiadającego.Postarał się o dwie przystojne dziewczyny i wyposażył w zapasołówków i kartek.Nasze hostessy (jedną z nich była siostra Jacka Zwozniaka Iwona,pózniejsza wykonawczyni w moim kabarecie) wychodziły w publiczność, rozdawały, a następniezbierały karteczki, Jacek czytał z nich pytania i odpowiadał.Oczywiście parę kwestii miałprzygotowanych wcześniej.Zwłaszcza końcową: Kim jest pańska żona, panie Jacku? PaniąFedorowiczową. Zanim Zaorski przyszedł do Sześćdziesiątki, Jacek przyniósł mi zestaw jego fraszek iaforyzmów.Puściłem je w krótkich bloczkach w ciągu paru audycji, ale czułem potencjał kryjącysię w nowym współpracowniku.Od pierwszego odcinka moje myśli krążyły wokół sposobuwzmocnienia magazynów nieparzystych.Powiedzieć, że odcinki prowadzone przez Maternę,ograniczającego się do tradycyjnych zapowiedzi, dzieli od tych Jackowych przepaść,oznaczałoby bardzo łagodną krytykę.Krzysztof uprawiał pewien rodzaj pustej konferansjerki, ozerowej zawartości intelektualnej, która na żywo lub w telewizji broniła się dzięki jegoosobistemu wdziękowi (a pózniej kontrastowi z Wojtkiem Mannem), tu jednak wypadałaokropnie blado.Mogła to zmienić jedynie ostra interwencja z zewnątrz, stąd za doskonały pomysłuznałem zaproponowaną przez Andrzeja radiostację piracką.O stacjach radiowych nadającychspoza wód przybrzeżnych było wówczas głośno, a koncept celowego zakłócenia pracy spikera oparę lat wyprzedzał dokonania opozycji w stanie wojennym, której nadajniki potrafiły przykryćsygnał szczególnie znienawidzonego Dziennika Telewizyjnego. Tu piracka radiostacja 60 węzłów na kablu dudnił Zaorski, lekceważąc nieśmiałeprotesty prowadzącego. Obywatelu, zgaście radio! Zgaście radio!Na tym patencie można było ujechać długo, pod warunkiem stałego dopływu tekstów ipomysłów.Początkowo liczyłem, że Materna z Zaorem stanowić będą samodzielny tandemautorski, ale zarówno Krzysztof, jak Andrzej nie należeli do autorów pracowitych czyszczególnie solidnych, więc nolens volens obowiązek pisania nieparzystych konferansjerek spadłna mnie.A potem doszło do brzemiennej w skutki katastrofy.W dniu nagrania bodajże czternastego odcinka Krzysztof zadzwonił, tłumacząc mętnie, żezabradziażył w Kazimierzu Dolnym i że nie dojedzie.A my byliśmy w studio, Fedorowicz nagrałjuż swoje i poszedł, Zaorski zaś czekał z tekstem w ręku, ale nie miał komu przeszkadzać.Wspólnie z kierowniczką produkcji Marysią Chludzińską zaczęliśmy szukać kogoś nazastępstwo.Kogoś, kto byłby akurat wolny, chętny, mieszkał niedaleko i miał samochód.Mozolnie przeglądaliśmy listy aktorów współpracujących z Teatrem Polskiego Radia.Minęliśmylitery A, B, C, D i nikt nie mógł.Tak dotarliśmy do litery K.Kociniak Jan był nieuchwytny, ale Marian mógł i szybko zjawił się na nagraniu.Zaorskiprzedzierzgnął się w Redaktora, Kociniak został Piratem.Od razu zauważyłem, jak świetnie sprawdzali się w duecie.Co ważne, panowie lubili sięprywatnie, obaj też byli w zespole Teatru Ateneum i, jak się miało okazać, rozumieli się w lot.Toteż nie zdziwiło mnie szczególnie, gdy na kolejne nagranie Andrzej Zaorski przyniósł tekst(odręczny, ale czytelny) zaczynający się od słów: Fajny film wczoraj widziałem! Momenty były? No masz.Tytuł Para-męt pikczers, zakończony rykiem lwa, wymyśliliśmy z Andrzejem wspólniepodczas domowej bibki.A potem, kiedy niesolidność Materny przekroczyła wszelkie granice,zrezygnowaliśmy z niego jako konferansjera i zaczęliśmy pisać wspólnie, tworząc nowy filarSześćdziesiątki: Przygodyradiowych piratów, w wersji książkowej nazwane Czarna flaga wkropkibordo.Błyskawicznie zwietrzyłem szanse dla przeciwwagi dla rozbudowanejwielogłosowej redakcji Jacka Fedorowicza i rzeczywiście poziom audycji wyrównał się, a podkoniec lat siedemdziesiątych nasza Centralna kuzniamłodych w plebiscytach popularnościprzeskoczyła Dyrekcję cyrku.Czasami, kiedy Andrzej był mniej dysponowany, pisałem odcinkisam, przekonując się namacalnie, że najtrudniejsze jest wymyślenie postaci, stylistyki, a reszta tojuż nic trudnego.O moich relacjach z Andrzejem można by napisać odrębną książkę.Na długie lata stał sięmoim najbliższym współpracownikiem.Rozruszał mnie towarzysko, razem bywaliśmy wknajpach, robiliśmy całonocne rajdy po Warszawie.Jako współautor czy raczej poprawiacz tego,co pisałem, Andrzej ożywił i zbliżył do ludzi moje nazbyt literackie poczucie humoru, nauczyłmnie pisania pod aktora i stymulował mnóstwo poczynań pozaradiowych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]