[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ztyłu za bryczką jechało jeszcze czterech ułaczenów dlazastąpienia pierwszych, wiodąc za sobą konie zapasowe.95Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożegnać się z gegeni, który ofiarował mi dużychatyk i zasypał mię podziękowaniami za lekarstwo, które mu podarowałem. Co za wspaniale lekarstwo! wołał w zachwycie. Czułem się po podróży zmęczony irozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa, odrazu wyzdrowiałem.Dziękuję, dziękuję!Biedaczysko bóg przełknął osmium-iryd , który oczywiście nie mógł mu zaszkodzić,ponieważ zaś po przyjęciu tego środka poczuł się lepiej (według swego mniemania), zwracamwięc uwagę lekarzy na ten zadziwiający wynalazek; dodam tylko jeszcze, że nie jestempewien, czy Pandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.ZWIASTUN ZMIERCI.Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, zobaczyliśmy z góry długi wąż jezdzców,przejeżdżających przez błotnistą równinę.Był to jakiś znaczny oddział, liczący około 300ludzi.Po upływie pół godziny moja bryczka zrównała się z czołem oddziału na brzegugrząskiego i głębokiego potoku.Był to oddział, złożony z Mongołów, Burjatów i Tybetańczyków, uzbrojonych w karabinyrosyjskie.Na czele jechało dwóch jezdzców.Jeden z nich w czarnej burce kaukaskiej, wolbrzymiej barankowej czapie i z czerwonym baszłykiem , rozwiewającym się na plecachnakształt skrzydeł drapieżnego ptaka, ruszył ku mnie zagrodził mi drogę i głosem głuchymrzucił szereg pytań: Kto? Skąd? Dokąd?Odpowiedziałem również lakonicznie.Wtedy jezdziec podjechał jeszcze bliżej i rzekł: Oddział nasz kieruje się na zachód, dokąd został wysłany przez barona Ungern vonSternberga pod dowództwem rotmistrza Wandałowa, ja zaś towarzyszę mu, jako sędziawojenny.Jestem kapitan Bezrodnow.Przy tych słowach nagle roześmiał się głośno.Jego zuchwała, zwierzęca twarz wydała misię dziwnie wstrętna.Ukłoniwszy się, wymówiłem swoje nazwisko i kazałem ruszać. Przepraszam! zawołał kapitan i znowu zagrodził ułaczenom drogę. Nie mogę puścićpana dalej.Mam z panem bardzo dużo do pomówienia w ważnej sprawie.Jestem zmuszonyzawrócić pana do Dzain-Szabi.Protestowałem, pokazując pismo pułk.Kazagrandi, lecz oficer przerwał mi zimnymgłosem. Pisać listy to rzecz Kazagrandiego, a zmusić pana do powrotu do Dzaina jest mojąsprawą.Proszę teraz oddać mi broń!Uczynić tego nie chciałem nawet w razie, gdyby mi groziło niebezpieczeństwo. Niech pan mi powie szczerze rzekłem z oburzeniem czy to jest oddział, walczący zbolszewikami, czy, co jest pewniejsze czerwona banda? Upewniam pana rzekł, podjeżdżając, drugi oficer, Burjat Wandałow że jest to oddziałz dywizji generała barona Ungerna.Już blisko trzy lata walczymy z sowietami. Tembardziej więc nie mogę oddać panom broni spokojnie ciągnąłem dalej gdyżprzewiozłem ją przez kordony bolszewickie, walczyłem nią, a teraz mam być rozbrojonyprzez takich samych, jak ja, wrogów bolszewizmu? Nie mogę pogodzić się z tą myślą,panowie!Oficerowie spoglądali na siebie ze zdumieniem i zakłopotaniem.Zrozumiałem, że mój protest nie pomoże i, skorzystawszy z ich chwilowego zmieszania,cisnąłem nagle mój karabin i rewolwer do potoku.Bezrodnow aż zzieleniał ze złości. Oswobodziłem siebie i was od hańby rzekłem.96Bezrodnow gwałtownie zawrócił konia i odjechał.Cały oddział zaczął posuwać się za nim,i tylko dwóch ostatnich jezdzców stanęło za moją bryczką i kazali ułaczenom ruszać zaoddziałem.A więc byłem aresztowany!.Jeden z konwojujących mię ludzi był Rosjaninem.Pamiętam to bydlę.Nazywał się Bogdanów, a był, jak mówił, studentem politechniki piotrogrodzkiej.Dowiedziałem się od niego że oddział kieruje się do Uliasutaju dla zaprowadzenia tamładu , i w tym celu Bezrodnow ma w kieszeni kilkanaście wyroków śmierci, już podpisanychprzez krwawego barona.Bogdanów, mówiąc to, śmiał się głośno, bezczelnie patrząc mi woczy.Rozmowa ta przekonała mię, że wyrok śmierci zapadł też i na mnie za ratowanieUliasutaju od dzikiego pogromu i za uczestniczenie w konferencji chińsko-mongolskiej, którazapobiegła wojnie pomiędzy Chińczykami i Mongołami na Zachodzie. Bardzo głupio się stało! myślałem, wlokąc się za oddziałem. Warto było bić się zczerwonemi oddziałami, przedzierać o mrozie i głodzie przez Urianchaj i Mongolję, omal niezginąć w Tybecie, aby teraz oto tu zginąć od kuli Mongoła z oddziału Bezrodnowa gdzieś podDzainem! Dla takiej frajdy nie trzeba było iść tak daleko! W pierwszej lepszej czece naSyberji miałbym możność dawniej pożegnać się z życiem.Wiedziałem, że Bezrodnowowi nie uda się rozstrzelać mię, gdyż miałem przy sobieznaczną ilość cyjanku potasu, pożytecznego środka w przygodach tego rodzaju.Gdy, wlokąc się ogromnie powolnie, przeszliśmy ostatni przed Dzainem łańcuchniewysokich wzgórz spostrzegłem w dolinie, gdzie stał klasztor, oddział, który już stawiałnamioty, rozkulbaczał konie i pętał im nogi, aby puścić na paszę.Bezrodnow jednak zatrzymał się w domu jednego kolonistów i natychmiast zawezwał międo siebie.Kapitan przyjął mię nadspodziewanie grzecznie i nalał mi duży kieliszek wódki, gdyżsiedział właśnie przy obiedzie.Podziękowałem, lecz nie chciałem pić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]