[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mira mówi, że oni „mają zwyczaj” umierać i bardzo jest dumna z tylu umarłych krewnych.Opowiadała mi także, na co umarli, co mówili przed śmiercią i jak wyglądali w trumnie.A jeden wuj po swoim pogrzebie chodził dokoła domu — matka jej widziała go.O tych innych wcale nie myślę, ale nie mogę zapomnieć tego wuja.Ania zaniosła Tolę na górę i pozostała przy niej, dopóki dziewczynka nie usnęła.Nazajutrz zaś na pauzie łagodnie, lecz stanowczo zwróciła Mirze uwagę, że jeżeli ktoś jest taki nieszczęśliwy, iż posiada wuja, który jeszcze po śmierci przechadza się koło domu, nie powinien opowiadać bajek o tym dziwaku swym młodszym koleżankom.Mira poczuła się dotknięta… Cottonowie nie mieli zbyt wielu powodów do rozgłosu.Czymże będzie się chełpiła wobec koleżanek, jeżeli zabronią jej mówić o duchu rodzinnym?Wrzesień minął, ustępując miejsca purpurowo złotemu przepychowi października.Pewnego wieczora na Zielonym Wzgórzu zjawiła się Diana.— Dostałam dziś list od Eli Kimball.Zaprasza nas na jutro na podwieczorek, byśmy poznały jej kuzynkę, która przyjeżdża z miasta.Niestety nic z tego, bo nasze konie będą jutro zajęte, a wasz kucyk podobno kuleje.— Mogłybyśmy przecież pójść pieszo — zadecydowała Ania.— Idąc prosto przez las, dojdziemy do graftońskiego gościńca niedaleko posiadłości Kimballów.Szłam tamtędy zeszłej zimy i znam tę drogę.To nie będzie więcej niż cztery mile.Z powrotem zaś odwiezie nas z pewnością Oliver Kimball, który aż nadto rad będzie przy sposobności odwiedzić Karolę Sloane.Ostatecznie postanowiły pójść pieszo.Udały się Aleją Zakochanych na tyły posiadłości Cuthbertów, gdzie trafiły na ścieżkę wiodącą w głąb brzozowo— klonowego lasu, mieniącego się złotem i czerwienią jesiennych liści, pełnego ciszy i spokoju.— Jak gdyby rok ukląkł modląc się w katedrze zalanej potokiem jarzącego światła! — zachwycała się Ania.— Nie spieszmy się tak bardzo, nie przystoi gonić się w kościele.— Ależ musimy się śpieszyć — protestowała Diana spoglądając na zegarek.— I tak mamy mało czasu.— Dobrze, pójdę szybciej, ale nie każ mi rozmawiać — zgodziła się Ania przyśpieszając kroku.— Chcę się upoić słodyczą dzisiejszego dnia.Wydaje mi się, że za każdym krokiem zbliżam do ust czarę boskiego wina.Pogrążona w „upajaniu się boskim winem” Ania nie zauważyła wcale, że na rozstaju skręciła w lewo.Powinna była pójść w prawo, lecz później do końca życia uważała to za swą najszczęśliwszą pomyłkę.Doszły wreszcie do samotnej, zarośniętej trawą drogi, wzdłuż której, jak okiem sięgnąć, ciągnął się świerkowy zagajnik.— Na miłość Boską, gdzie jesteśmy?! — zawołała Diana przerażona.— Przecież to wcale nie jest gościniec do Graftonu!— Rzeczywiście — rzekła Ania trochę zawstydzona.— Musiałam obrać złą drogę na rozstaju.Nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, ale od Kimballów dzielą nas jeszcze co najmniej trzy mile.— Więc nie zdążymy już na piątą, bo jest wpół do piątej — oświadczyła Diana rzucając rozpaczliwe spojrzenie na zegarek.— Spóźnimy się na podwieczorek i sprawimy im tylko kłopot.— To może wrócimy do domu — zaproponowała Ania nieśmiało.Ale Diana po krótkim namyśle odrzuciła ten projekt.— Ech, chodźmy, skoro uszłyśmy taki kawał drogi, spędzimy u nich przynajmniej wieczór.Po chwili dziewczęta znowu doszły do jakiegoś rozstaju.— Którą drogę obieramy? — spytała Diana niepewnie.Ania wzruszyła ramionami.— Nie wiem.Nie narażajmy się na nowe pomyłki.Oto furtka i dróżka prowadząca wprost do lasu.Musi tam być jakiś dom: wstąpimy i zapytamy o drogę.— Cóż to za romantyczna aleja! — zauważyła Diana.Gałęzie odwiecznych świerków tworzyły sklepienie, w którego ponurym mroku mogły rosnąć jedynie mchy.Z obu stron drogi — nic prócz brązowych pni świerków, między którymi gdzieniegdzie przedzierał się złoty promień słońca.Zacisznie tu było i spokojnie, jak gdyby świat i jego troski znajdowały się hen, daleko.— Wydaje mi się, że wędrujemy przez zaczarowany las — rzekła Ania przytłumionym głosem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]