[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Największą miłością darzył białą olbrzymkę o ró­żowych oczach, która dotąd nie rodziła.Co pewien czas zabierał ją do chaty i trzymał przez kilka dni w swojej izbie; za każdym razem, gdy ją odnosił do klatki, coś było z nią wyraźnie nie w porządku.Często krwawiła spod ogona, nie chciała jeść i sprawiała wrażenie chorej.Pewnego dnia Makar zawołał mnie, wskazał na wielką samicę i kazał mi ją zarżnąć.Nie mogłem uwierzyć, że mówi poważnie.Był to niezwykle cenny okaz, gdyż tak idealnie białe króliki trafiają się bardzo rzadko.Co więcej, ze względu na swoje wyjątkowe rozmiary, samica powinna miewać duże mioty.Makar jednak powtórzył polecenie, nie patrząc ani na mnie, ani na królicę.Nie wiedziałem, co robić.Makar zawsze sam zabijał zwierzęta, bojąc się, że jestem za słaby, by zgładzić je szybko i bezboleśnie.Do moich obowiązków należało ściąganie skórek i patroszenie.Później Ewka przyrządzała z tuszek smakowite potrawy.Widząc, że się waham, Makar wymierzył mi policzek i ponownie roz­kazał zabić królicę.Była strasznie ciężka; z trudem wywlokłem ją na podwórze.Szamotała się, popiskując; brakowało mi sił, aby za tylne nogi unieść ją do góry i zadać jej śmiertelny cios za uszami.Nie miałem wyboru; musiałem zabić samicę bez podnoszenia jej z ziemi.Wyczekałem na dobry moment i wal­nąłem ją w głowę najmocniej, jak umiałem.Znieruchomiała.Dla pewności uderzyłem jeszcze raz.Kiedy nabrałem przekonania, że jest martwa, powiesiłem ją na specjalnym słupie.Wyostrzyłem nóż na kamieniu i wziąłem się za ściąganie skórki.Najpierw rozciąłem futerko na nogach, ostro­żnie oddzielając od mięśni, aby przypadkiem go nie uszkodzić.Po każdym nacięciu obciągałem je w dół, aż doszedłem do szyi.Było to trudne miejsce, bo uderzenie za uszami spowodowało tak znaczne krwawienie, że nie widziałem, gdzie jest skóra, a gdzie mięso.Ponieważ najdrobniejsze uszkodzenie cennego króliczego futerka wpra­wiało Makara w furię, wolałem nie myśleć, co mi zrobi, jeśli niechcący przedziurawię akurat tę skórkę.Zacząłem zdzierać ją ze zdwojoną uwagą, ciągnąc wolno w stronę głowy, gdy nagle wiszący zewłok przebiegł dreszcz.Oblał mnie zimny pot.Odczekałem chwilę, ale królica nie ruszała się.Uspokojony, przekonany, że mi się przywidziało, ponownie zabrałem się do roboty.Ale ciało znów drgnęło.Zwierzę było tylko ogłuszone.Ruszyłem po pałkę, żeby ją dobić, ale strasz­liwy pisk zatrzymał mnie w pół drogi.Częściowo odarte ze skóry ciało zaczęło podrygiwać i skręcać się na słupie.Oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co robię, uwolniłem szamoczącą się samicę.Gdy tylko spadła na ziemię, rzuciła się do ucieczki, pędząc raz w jedną, raz w drugą stronę.Piszcząc przez cały czas, tarzała się po obejściu, jakby chcąc się pozbyć zwisającej skóry.Trociny, liście, paprochy i kozie bobki przyklejały się do nagiego, zakrwawionego ciała.Miotała się coraz gwał­towniej, biegając w kółko bez poczucia kierunku, oślepiona spadającymi jej na oczy fałdami skóry, która zaczepiała się o gałęzie i chwasty niczym zrolowana wokół kostki pończocha.Przejmujące piski wywołały na podwórzu istne pandemonium.Przerażone króliki pozamykane w klatkach ogarnął szał: zdenerwowane samice deptały potomstwo, a samce skakały na siebie z kwikiem, tłukąc zadkami o ścianki.Dydko ciskał się i szarpał na łańcuchu.Kury trzepotały skrzydłami, podejmując rozpaczliwe próby wyfru­nięcia z tego piekła, ale, zrezygnowane i upokorzo­ne, opadały na krzaki pomidorów i grządki cebuli.Królica, teraz już cała szkarłatna, wciąż bie­gała po obejściu.Pognała w trawę, potem znów w kierunku klatek; usiłowała przedrzeć się przez zagon fasoli.Za każdym razem, gdy jej zwisająca skóra zahaczała o jakąś przeszkodę, zwierzę stawało, wydając straszliwy pisk i rosząc wszystko wokół krwią.Wreszcie z chałupy wyleciał Makar z siekierą w ręce.Popędził za zakrwawioną królicą i jednym ciosem rozpłatał ją na dwoje.Po czym raz po raz walił w zalane posoką szczątki.Twarz miał bladożółtą i klął, na czym świat stoi.Kiedy z królicy pozostała tylko krwawa miaz­ga, Makar dostrzegł mnie i podleciał, dygocząc z wściekłości.Nie zdążyłem uskoczyć; potężny kopniak prosto w brzuch przerzucił mnie przez płot.Świat zawirował i zrobiło mi się czarno przed oczami, jakby to moja własna skóra opadła mi na twarz niczym ciemny kaptur.Kopnięcie unieruchomiło mnie na kilka tygo­dni.Leżałem w starej króliczej klatce.Raz dzien­nie Przepiórka albo Ewka przynosili mi coś do jedzenia.Czasami Ewka zjawiała się także wie­czorem, ale widząc, w jakim jestem stanie, od­chodziła bez słowa.Pewnego razu Anulka, dowiedziawszy się, od czego zaniemogłem, przyniosła żywego kreta.Rozerwała go na moich oczach i przyłożyła trupka do mojego podbrzusza, a potem trzymała tak, dopóki zupełnie nie ostygł.Nie miała wątpli­wości, że po tej kuracji wnet powrócę do zdrowia.Brakowało mi towarzystwa Ewki, jej ciepła, dotyku, uśmiechu.Chciałem wyzdrowieć jak najprędzej, ale sama ochota nie wystarczała.Kiedy usiłowałem wstać, paraliżował mnie prze­raźliwy ból brzucha, który trwał kilka minut.Wyczołgiwanie się z klatki, żeby oddać mocz, było tak straszliwą męczarnią, że często rezyg­nowałem i załatwiałem się pod siebie.Wreszcie zajrzał i Makar, który zagroził, że jeśli w ciągu dwóch dni nie wrócę do pracy, odda mnie chłopom.Wybierają się właśnie z dostawą na stację, więc przy okazji chętnie przekażą mnie niemieckiej żandarmerii.Zacząłem chodzić.Nogi uginały się pode mną i szybko się męczyłem.Pewnego wieczoru usłyszałem w obejściu ha­łasy.Przyłożyłem oko do szpary między deskami.Zobaczyłem, jak Przepiórka prowadzi kozła do ojcowskiej izby, oświetlonej tylko nikłym świat­łem lampy naftowej.Kozła rzadko wypuszczano z komórki.Była to wielka, cuchnąca bestia, dzika i nie lękająca się nikogo.Nawet Dydko wolał nie wchodzić mu w drogę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl