[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Oferuje dziewięć­dziesiąt miejsc noclegowych i bardzo porządną stołówkę.Przyjeżdżamy tu regularnie już od sześciu lat.Przed nami stała furgonetka z banku żywności, ochotnicy rozładowywali skrzynki z jarzynami i owocami.Green zamienił parę słów ze starszym mężczyzną strzegącym wejścia i zo­staliśmy wpuszczeni do środka.- Oprowadzę cię szybko - zapowiedział.Prawie deptałem mu po piętach w czasie drogi przez całą długość parteru.Był tu istny labirynt krótkich korytarzy, z których wchodziło się do małych pokoików.Ścianki działowe postawiono z brudnoszarych płyt gipsowych.Ale do każdego pokoju prowadziły drzwi z solidnym zamkiem.Jedne z nich były otwarte.Mordecai zajrzał do środka i rzekł szybko:- Dzień dobry.Na brzegu tapczaniku siedział drobny wychudzony męż­czyzna o błyszczących oczach.Obrzucił nas niechętnym spojrzeniem.- Jak widzisz, są tu wydzielone pokoje - objaśniał Green.- W każdym jest tapczan, szafka na rzeczy osobiste, no i elek­tryczność.Pstryknął włącznikiem i zgasła słaba żarówka w kinkiecie nad tapczanem.Przez chwilę w pokoiku panował półmrok.Mordecai z powrotem zapalił światło.Mężczyzna bez przerwy wpatrywał się w nas nieruchomym wzrokiem.Zadarłem głowę, ale nie dostrzegłem sufitu.Poczerniały strop znajdował się dobre sześć metrów nad nami.- A co z łazienką? - zapytałem.- Jest na końcu korytarza.W przytułkach rzadko można znaleźć pokoje z osobną łazienką.Życzę miłego dnia - zwrócił się do lokatora klitki, który przyjął to sztywnym skinieniem głowy.W sali były włączone radia, z niektórych płynęła muzyka, z innych wiadomości.Ludzie krzątali się po całym budynku.W poniedziałkowy ranek wiele osób wyruszało do pracy.- Trudno dostać tu miejsce? - spytałem, chociaż z góry znałem odpowiedź.- To prawie niemożliwe.Lista oczekujących ma z kilometr długości, a kierowniczka przytułku dokładnie sprawdza wszyst­kich kandydatów.- Jak długo ludzie się tu zatrzymują?- Zależy.Przeciętnie jakieś trzy miesiące.To jedno z ład­niejszych schronisk, jest tu bezpiecznie.Kiedy komuś poprawia się sytuacja materialna, kierowniczka stara się mu dopomóc w znalezieniu odpowiednio taniego mieszkania.Poszliśmy dalej w głąb budynku.- Nasz nowy adwokat - przedstawił mnie młodej kobiecie w sportowym stroju i czarnych wojskowych butach, która kierowała przytułkiem.Przywitała mnie uprzejmie.Zaczęli rozmawiać na temat jednego z podopiecznych, który gdzieś przepadł, toteż wyco­fałem się głównym korytarzem.Po minucie dotarłem do rodzinnej części schroniska.Przyciągnęło mnie niemowlęce kwilenie i przystanąłem w otwartych drzwiach.Urządzono tu większe mieszkania o kilku pokoikach rozdzielonych cienkimi przepierzeniami.Na krześle siedziała młoda matka, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat.Była naga do pasa i ani trochę nie speszona moim zaciekawionym wzrokiem, trzymała przy piersi niemowlę.Na tapczanie baraszkowała dwójka paroletnich dzieci.Z włączonego radia dolatywał jakiś krzyk­liwy rap.Wreszcie, zniecierpliwiona moim natręctwem, sięgnęła dło­nią do drugiej piersi i zaoferowała ją mnie, wycofałem się więc pospiesznie.Wróciłem korytarzem i odnalazłem Mordecaia.Klienci już na nas czekali.Szybko stworzyliśmy prowizo­ryczne biuro w kącie jadalni.Green otworzył niewielką szafkę stojącą w przejściu do kuchni, wyciągnął garść papierów i rozłożył je na składanym stoliku pożyczonym od kucharki.Na krzesłach pod ścianą siedziało w rządku sześć osób.- Kto pierwszy? - zapytał głośno Green.Podniosła się kobieta, podeszła z krzesełkiem i usiadła naprzeciwko nas.Obaj mieliśmy przed sobą naszykowane notatniki.Tworzyliśmy pewnie dziwną parę, weteran obrońców ulicy i całkiem zagubiony żółtodziób.Kobieta nazywała się Waylene, miała dwadzieścia siedem lat, samotnie wychowywała dwoje dzieci.- Połowa klientów to mieszkańcy przytułku - mruknął Mordecai, zapisując jej dane personalne - druga połowa przychodzi z ulicy na te spotkania.- Przyjmujemy wszystkich?- Wszystkich bezdomnych.Waylene zgłosiła się z prostą sprawą.Pracowała w barze szybkiej obsługi, ale musiała zrezygnować.Green nawet nie zainteresował się powodem odejścia z pracy.Nie otrzymała dwóch ostatnich tygodniówek, a ponieważ nie miała stałego adresu, właściciel baru omyłkowo wysłał czeki komu innemu.Pieniądze przepadły, on zaś w ogóle nie chciał z nią rozmawiać na ten temat.- Gdzie pani będzie w przyszłym tygodniu? - zapytał Mordecai.Nie umiała odpowiedzieć.Może tu, może gdzie indziej.Rozglądała się za nową pracą i gdyby ją znalazła, bądź też wydarzyło się coś nieprzewidzianego, niewykluczone, że zamieszkałaby w innym przytułku, a może nawet znalazła tani pokój.- Odzyskam pani pieniądze, czek będzie czekał w moim biurze.- Podał jej wizytówkę.- Proszę zadzwonić pod ten numer w przyszłym tygodniu.Kobieta wzięła wizytówkę, podziękowała krótko.- Zadzwoń do tego baru - rzekł do mnie Mordecai - przed­staw się jako jej adwokat i porozmawiaj, na początku grzecznie, ale podnieś głos, gdyby właściciel chciał robić jakieś trudności.Jeśli zajdzie taka potrzeba, wpadnij tam i osobiście odbierz czek.Sumiennie spisałem te polecenia, jakby były niezmiernie złożone.Miałem wywalczyć dla Waylene należne jej dwieście dolarów.W ostatniej sprawie antytrustowej, jaką prowadziłem w kancelarii Drake’a i Sweeneya, walka toczyła się o majątek wartości dziewięciuset milionów dolarów.Drugi klient nawet nie potrafił sprecyzować swojej sprawy.Chyba chciał tylko z kimś pogadać.Był wstawiony albo chory umysłowo, a może jedno i drugie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl