[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Libby kołysała go na huśtanej ławce, ale kołysanie też nie skutkowało.Babcia tańczyła z nim po całym domu, ale bachor wył jeszcze głośniej niż przedtem.Mama nosiła go na rękach po pokoju.Dziadzio i tata już dawno uciekli z domu.Miałem ochotę schować się w silosie.- Najcięższy przypadek kolki, jaki kiedykolwiek widziałam - mruczała babcia.Potem, kiedy Libby poszła kołysać syna na huśtanej ławce, podsłuchałem pewną rozmowę.Okazało się, że jako małe dziecko też miałem ciężki przypadek kolki.Mama mojej mamy, która teraz już nie żyła i która mieszkała kiedyś w malowanym domu w mieście, dała mi wtedy trochę waniliowych lodów.Natychmiast przestałem płakać i kilka dni później kolka minęła.Jakiś czas potem miałem kolejny atak.Ponieważ babcia nie trzymała lodów w lodówce, rodzice zapakowali mnie do pikapu i pojechali do miasta.W trakcie jazdy przestałem płakać i usnąłem.Doszli do wniosku, że podziałała tak na mnie jazda samochodem.Mama wysłała mnie na poszukiwania taty, wzięła dziecko od Libby, która chętnie się go pozbyła, i wkrótce szliśmy we troje do pikapu.- Jedziemy do miasta? - spytałem.- Tak - odrzekła mama.- A co z nim? - rzucił tata, wskazując niemowlaka.- Mieliśmy o nim nikomu nie mówić.Mama zupełnie o tym zapomniała.Gdybyśmy zatrzymali się w mieście z tajemniczym dzieciakiem na rękach, od plotek stanąłby ruch na ulicach.- Będziemy się o to martwić potem - odparła i zatrzasnęła drzwiczki.- Jedźmy.Tata włączył silnik i wrzucił wsteczny.Siedziałem między rodzicami i tuż obok miałem tego nieszczęsnego bachora, który po krótkiej przerwie zaczął znowu wyć.Gdy dojechaliśmy do mostu, zapragnąłem wyrzucić go przez okno.Ale po drugiej stronie rzeki zdarzyło się coś dziwnego.Dziecko ucichło i znieruchomiało.Zamknęło usta, zamknęło oczy i zapadło w sen.Mama uśmiechnęła się do taty, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?”.Jechaliśmy, a rodzice się naradzali; oczywiście szeptem.Postanowili, że mama wysiądzie przed kościołem i popędzi po lody do sklepu Popa i Pearl.Denerwowali się, że Pearl zacznie coś podejrzewać.Bo niby dlaczego kupowała akurat lody i tylko lody i co robiła w mieście w środę po południu? Ustalili, że mama nic jej nie powie i że będzie zabawnie, jeśli wścibska Pearl troszkę pocierpi.Była bardzo bystra, ale nawet ona nigdy by nie odgadła, że lody są przeznaczone dla nieślubnego Latcherzątka ukrytego w pikapie.Zatrzymaliśmy się przed kościołem.Nikogo tam nie było, więc mama podała mi dziecko i szybko pokazała, jak toto trzymać.Zanim zdążyła zamknąć drzwiczki, maluch szeroko otworzył usta, błysnął oczami i gniewnie nabrał powietrza.Wrzasnął dwa razy i śmiertelnie mnie przeraził, lecz w tym samym momencie tata zwolnił sprzęgło i ruszyliśmy.Latcherzątko spojrzało na mnie i przestało płakać.- Tato, tylko się nie zatrzymuj - powiedziałem.Minęliśmy odziarniarnię.Była nieczynna i wyglądała ponuro.Objechaliśmy kościół metodystów i szkołę, a potem skręciliśmy na południe, w Main Street.Mama wyszła ze sklepu z małą papierową torebką w ręku, a tuż za nią - co zupełnie mnie nie zdziwiło - wyszła Pearl.Rozmawiały ze sobą, kiedy przejeżdżaliśmy przed sklepem.Jakby nigdy nic, tata pomachał im ręką.Czułem, że zaraz wpadniemy.Wystarczyłby jeden krzyk i naszą tajemnicę poznałoby całe miasto.Ponownie objechaliśmy odziarniarnię, a kiedy ruszyliśmy w kierunku kościoła, zobaczyliśmy, że mama do nas macha.Zwolniliśmy i bachor otworzył usta.Zadrżała mu dolna warga.Mama otworzyła drzwiczki, a wówczas podałem go jej i powiedziałem:- Niech mama go weźmie, szybko.Wyskoczyłem z szoferki, zanim zdążyła wsiąść.Szybkość, z jaką to zrobiłem, bardzo ich zadziwiła.- Dokąd, Luke? - spytał tata.- Ja zaraz.Muszę kupić farbę.- Wsiadaj! - warknął tata.Dzieciak wrzasnął i mama błyskawicznie wskoczyła do szoferki.Skręciłem za samochód i najszybciej, jak mogłem popędziłem przed siebie.Usłyszałem jeszcze jeden wrzask i pikap ruszył.Wbiegłem do sklepu żelaznego, do działu z farbami, i poprosiłem sprzedawcę o trzynaście i pół litra białej Pittsburgh Paint.- Mam tylko dziewięć - odparł.Zaniemówiłem.Nie ma farby? Jak to?- W poniedziałek powinienem mieć dostawę - wyjaśnił.- W takim razie poproszę to, co jest.Wiedziałem, że dziewięć litrów nie wystarczy na dokończenie frontu, ale podałem mu sześć jednodolarowych banknotów, a on wydał mi resztę.- Zaczekaj, pomogę ci.- Nie, nie, nie trzeba.- Chwyciłem dwa kubły farby, po cztery i pół litra w każdym, i potykając się co krok, ruszyłem do drzwi.Stanąłem na chodniku, rozejrzałem się i wytężyłem słuch.Nie, nikt nie wył, ani nawet nie płakał.W mieście panowała cisza.Na szczęście.Przed sklepem po drugiej stronie ulicy stała Pearl, strzelając oczami na wszystkie strony.Schowałem się za jakiś samochód i po chwili zobaczyłem naszego pikapa: jechał powoli, powolutku i wyglądał bardzo podejrzanie.Tata dostrzegł mnie i przystanął na środku ulicy.Dźwignąłem ciężkie kubły i potruchtałem w tamtą stronę.Tata wysiadł, żeby mi pomóc, i kiedy wskoczyłem na skrzynię, szybko podał mi farbę.Wolałem jechać z tyłu, jak najdalej od małego Latchera.W chwili, gdy tata siadał za kierownicą, nieszczęsny pacan ostrzegawczo krzyknął.Pikap szarpnął i pojechaliśmy.Krzyk natychmiast ustał.- Cześć, Pearl! - krzyknąłem, gdy śmignęliśmy przed jej sklepem.Na schodach werandy czekały na nas babcia i Libby.Samochód stanął i dzieciak natychmiast się rozpłakał.Babcia, mama i Libby wpadły do kuchni i zaczęły napychać go lodami.- W całym hrabstwie nie ma tyle benzyny, żeby go uciszyć - mruknął tata.Na szczęście lody poskutkowały.Mały Latcher usnął w ramionach matki.Ponieważ lody waniliowe mnie też pomogły kiedyś na kolkę, potraktowano to jako kolejny dowód, że w żyłach malucha płynie krew Chandlerów.Wcale mnie to nie pocieszyło.ROZDZIAŁ 35Najazd hordy Latcherów na naszą stodołę całkowicie nas zaskoczył i chociaż pocieszaliśmy się spełnieniem chrześcijańskiego obowiązku i tym, że okazaliśmy miłosierdzie sąsiadom, wkrótce zaczęliśmy się zastanawiać, jak długo z nami zostaną.Po długiej rozmowie na temat wydarzeń dnia poruszyłem ten temat przy kolacji.- Myślicie, że długo tu zostaną? - spytałem.Dziadzio uważał, że wrócą do domu, gdy tylko woda opadnie.Owszem, mówił, w cudzej stodole można mieszkać, ale tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia.Żaden szanujący się człowiek nie pozostałby tam dłużej niż to absolutnie konieczne.- A co będą jedli, jak wrócą? - spytała babcia.- Wszystko zabrała woda.- Krótko mówiąc, przewidywała, że Latcherowie zostaną z nami aż do wiosny.Tata spekulował, że ich rozpadająca się chata może nie przetrzymać powodzi i że nie będą mieli do czego wracać.Nie mieli też samochodu, żadnego środka transportu.Głodowali na tej ziemi od dziesięciu lat, dokąd teraz pójdą? - mówił.Dziadek był tą perspektywą trochę przygnębiony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]