[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Prędzej, na miłość boską!Z ociąganiem, potykając się, Pascoe dołączył się do wołającego, był nim jakiś listonosz.- Tutaj.Tu pod spodem.Więcej nic nie mówił.Pracowali razem, przerzucając drewniane belki i kawały tynku.Mijały minuty.Parę razy Pascoe usłyszał coś jakby cichy jęk.Wreszcie dostrzegł rękę dziecka wystającą spod czegoś, co było futryną okienną.Zapierając się nogami, zdołali obaj z listonoszem wydostać ją i odrzucić.Nie umiałby powiedzieć, czy odkopują chłopca czy dziewczynkę, ale dziecko wyglądało na jakieś trzy, cztery lata.Małe ciałko pokrywała warstwa potu, krwi i żółtawego żwiru, resztki odzieży lepiły się do ciała, włosy były brudne i skudłane.- Ostrożnie - szeptał listonosz raz po raz - ostrożnie.Palcem oczyścił zalepione nozdrza dziecka.Leżało milczące teraz i bezwładne, jak nieżywe.Listonosz szukał pulsu, a Pascoe trzymał w ramionach kruche ciałko.- No co?- Nie wiem.- Mrużąc oczy, z uchem przy klatce piersiowej listonosz słuchał.- Nie wiem.- A potem: - Chyba nie.Długą chwilę patrzyli jeden na drugiego bezsilnie.Pascoe próbował coś powiedzieć, ale nagle poczuł, jakby nastąpił zupełny rozdział pomiędzy jego językiem a mózgiem.Z przerażeniem uświadomił sobie, że zaraz się rozpłacze.Czuł już pieczenie napływających łez, gdy zetknięcie się z tym okropnym ciążącym bezwładem przeszywało mu serce, ale wiedział, że te łzy to nie nad sobą samym.Postać listonosza zaczęła się zacierać, usłyszał tylko jego westchnienie: “Próbowaliśmy, senor, próbowaliśmy”.W nagłym porywie Pascoe przycisnął wargi do ust dziecka i zaczął oddychać.Złożył równocześnie dziecko na gruzach; pochylał się nad nim co parę oddechów, łapał głęboki haust powietrza, przechylając na moment głowę w bok tak jak płynący crawlem, i w tym czasie palcami zaciskając miękki niebieskawy nosek.Miał niejasną świadomość, że listonosz siedzi przykucnięty obok.To, co robił, wydawało mu się równie beznadziejne, jak gdyby nie robił nic, ale nie przerywał.Tylko przyciskając wilgotne wargi, jeszcze i jeszcze, nieudolnie wtłaczał powietrze w płuca dziecka, aż jego własne prawie pękały z wysiłku.I właśnie w chwili, kiedy już myślał, że musi przestać, usłyszał okrzyk listonosza:- Madonna!Podniósł głowę.Brudne usta dziecka drgnęły.Z poczuciem, że to cud, Pascoe natychmiast powrócił do sztucznego oddychania, a listonosz powtarzał tylko:- Si, senor.Si.si!Po pewnym czasie, odwróciwszy małe ciałko, ukląkł w rozkroku nad nim i zaczął masować rękami, a wnet chudziutka klatka piesiowa zaczęła się unosić i opadać własnym rytmem.Wyczerpany potoczył się na ziemię.Listonosz podniósł dziecko bardzo ostrożnie, ale z takim triumfem, jakby to był noworodek.- Popatrz na to niebo, dziecino.Popatrz na to niebo, jakie wielkie! - A potem roześmiał się i powiedział: - To chłopak, amigo.Chłopak.- Pascoe śmiał się także, głowa kiwała mu się między kolanami, ramiona podrygiwały i nic nie mógł na to poradzić.Było to najdziwniejsze uczucie, jakiego doświadczył w życiu, wewnętrzne rozszczepienie nie do opanowania.Długą chwilę wpatrywał się w zniszczone nowe buty, potem kołysał się w przód i w tył z mocno zaciśniętymi powiekami, a ciemność i jaskrawe światło dudniły mu w głowie.Kiedy wreszcie przyszedł do siebie i popatrzył dookoła, listonosz już odszedł; zobaczył go w pewnej odległości, jak niesie dziecko.Pascoe nie umiał sobie przypomnieć, co właściwie robił bezpośrednio potem.Pamiętał z jakąś przewrotną jasnością, że później stał w podobnym do kamieniołomu zagłębieniu, pomiędzy dwoma cudacznie zgniecionymi budynkami i przekazywał dalej wszystko, co podawał mu łańcuch z ludzi; musiało być chyba około południa, kiedy znalazł się w pobliżu wielkiego rumowiska La Espanoli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]