[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niektórzy z tu obecnych, nie sądzcie, że niewiem, krzynkę symulują, chorzy są na niemoc inną od tej, którą w naszej wieżyleczyć przywykliśmy.Tych zdrowiem i kondycją zajmie się teraz jego wielebnośćinkwizytor.I uleczy ich niezawodnie! Albowiem zaordynował jego wielebnośćinkwizytor z ratusza kilku krzepkich medyków i sporo różnych narzędzi medycz-nych.Przygotujcie się tedy duchowo, braciszkowie, bo lada chwila zaczną siękuracje.Zledz tego dnia smakował jeszcze gorzej niż zwykle.Nadto tego wieczoraw Narrenturmie nie rozmawiano.Panowała cisza.* * *Przez cały następny dzień a wypadła akurat niedziela, ostatnia niedzielaprzed adwentem atmosfera w Wieży Błaznów była bardzo napięta.Wśród de-nerwującej i przygnębiającej zarazem ciszy pensjonariusze łowili uszami każdy403dobiegający z góry, od strony drzwi, stuk czy zgrzyt, na każdy zaczęli wreszciereagować objawami paniki i nerwowego załamania.Mikołaj Koppirnig zaszył sięw kąt.Institor zaczął płakać, skulony na barłogu w pozycji płodu.Bonawenturasiedział nieruchomo, tępo przed się zapatrzony.Tomasz Alfa dygotał, zagrzebanyw słomę.Kameduła modlił się cicho z twarzą zwróconą do muru. Widzicie? wybuchnął wreszcie Urban Horn. Widzicie, jak to działa?Co oni z nami robią? Spójrzcie tylko na nich! Dziwisz się? zmrużył oczy Szarlej. Połóż rękę na sercu, Horn, i po-wiedz, że się im dziwisz. Dostrzegam bezsens.To, co tu się dzieje, to wynik zaplanowanej, precyzyj-nie przygotowanej akcji.Zledztw jeszcze nie wszczęto, nic się jeszcze nie dzieje,a Inkwizycja już złamała morale tych ludzi, doprowadziła ich na skraj psychicznejdegrengolady, zamieniła w zwierzęta, kulące się na trzask bata. Powtarzam: dziwisz się? Dziwię.Bo trzeba walczyć.Nie poddawać się.I nie załamywać.Szarlej wilczo wyszczerzył zęby. Pokażesz nam, mam nadzieję, jak się to robi.Gdy czas przyjdzie.Daszprzykład.Urban Horn milczał długo. Nie jestem bohaterem oświadczył wreszcie. Nie wiem, co będzie, gdymnie podciągną, gdy zaczną dokręcać śruby i wbijać kliny.Gdy wyjmą z ogniażelaza.Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć.Ale jedno wiem: nie pomoże mizrobienie z siebie szmaty, płacze, spazmy ani błagania o litość.Z braćmi inkwi-zytorami trzeba ostro. Oho! Tak właśnie.Zbyt przywykli do tego, że ludzie dygoczą przed nimi ze stra-chu i srają po nogach na sam ich widok.Wszechmocni panowie życia i śmierci,podoba im się władza, upaja terror i siany postrach.A kim naprawdę są? Ze-ra, kundle z dominikańskiej psiarni, półanalfabeci, zabobonne nieuki, zboczeńcyi tchórze.Tak, tak, nie kręć głową, Szarleju, to normalna rzecz u satrapów, tyra-nów i katów, są to tchórze, to ich tchórzostwo, połączone z wszechwładzą, wy-zwala w nich bestialstwo, a uległość i bezbronność ofiar jeszcze to potęguje.I takjest w przypadku inkwizytorów.Pod ich budzącymi przerażenie kapturami kryjąsię zwykli tchórze.I nie wolno płaszczyć się przed nimi i wyć o litość, bo owo-cuje to z ich strony jeszcze większym bestialstwem i okrucieństwem.Im trzebahardo do oczu! Chociaż, powiadam, ratunku to nie przyniesie, ale można przy-najmniej ich postraszyć, zachwiać ich pozorowaną pewnością siebie.Można imprzypomnieć Konrada z Marburga! Kogo? Konrad z Marburga wyjaśnił Szarlej. Inkwizytor Nadrenii, Turyn-gii i Hesji.Gdy swą obłudą, prowokacjami i okrucieństwami dokuczył heskiej404szlachcie, zasadzili się na niego i zarąbali.Z całym orszakiem.%7ływa noga nieocalała. I ręczę wam dodał Horn, wstając i odchodząc w stronę kibla że każdyinkwizytor na stałe ma w pamięci to imię i zdarzenie.Zapamiętajcie więc mojąradę! Co sądzisz mruknął Reynevan o jego radzie? Mam inną odmruknął Szarlej. Gdy się za ciebie ostro wezmą, mów.Zeznawaj.Syp.Wydawaj.Kolaboruj.A bohatera zrobisz z siebie pózniej.Spisującwspomnienia.* * *Jako pierwszego wzięto na śledztwo Mikołaja Koppirniga.Astronom, którydo tej pory starał się nadrabiać miną, na widok zmierzających ku niemu rosłychinkwizytorskich pachołków zupełnie stracił głowę.Najpierw rzucił się do bezsen-sownej ucieczki bo przecież nie było dokąd uciekać.Złapany, biedak wrzesz-czał, płakał, wierzgał i szamotał się, wił w łapach drabów jak węgorz.Oczywiściebezskutecznie, jedyne, co oporem zyskał, to cięgi, jakie zebrał.Rozkwaszono mumiędzy innymi nos, przez który, gdy go wynoszono, buczał bardzo śmiesznie.Ale nikt się nie śmiał.Koppirnig już nie wrócił.Gdy nazajutrz drabi przyszli po Institora, ten gwał-townych scen nie robił, był spokojny.Płakał tylko i chlipał, zupełnie zrezygnowa-ny.Gdy jednak chcieli go podnieść, zerżnął się w portki.Uznawszy to za formęoporu, drabi przed wywleczeniem skopali go mocno.Institor nie wrócił również.Następny tego samego dnia był Bonawentura.Ze strachu zgłupiawszyzupełnie, pisarz grodzki jął rugać drabów, wykrzykiwać i straszyć ich swymi ko-neksjami.Drabi, jasna rzecz, nie zlękli się znajomości, mieli gdzieś, że pisarz gry-wał w pikietę z burmistrzem, proboszczem, mistrzem mennicy i starszym cechupiwowarów.Bonawenturę wywleczono, spuściwszy mu pierwej solidne lanie.Nie wrócił.Czwartym na inkwizytorskiej liście nie był, wbrew własnym czarnym wróż-bom, Tomasz Alfa, który na tę intencję całą noc płakał i modlił się na przemian,lecz Kameduła.Kameduła oporu nie stawiał żadnego, drabi nie musieli go nawetdotykać.Wymruczawszy w stronę współwięzniów ciche pożegnanie, niemodliń-ski diakon przeżegnał się i poszedł na schody z głową pokornie opuszczoną, alekrokiem spokojnym i pewnym, jakiego nie powstydziliby się pierwsi męczennicy,idący na areny Nerona czy Dioklecjana.Kameduła nie wrócił.405 Następny rzekł z ponurym przekonaniem Urban Horn będę ja.Mylił się.* * *Pewność co do swego losu miał Reynevan już w chwili, gdy na górze huknęłydrzwi, a zalane skośnym promieniem światła schody zadudniły i zaskrzypiały podstopami pachołków.Którym tym razem towarzyszył brat Trankwilus.Wstał, uścisnął dłoń Szarleja.Demeryt odwzajemnił uścisk, bardzo mocno,w jego twarzy Reynevan po raz pierwszy dostrzegł coś na kształt bardzo, ale tobardzo poważnej troski.Mina Urbana Horna mówiła sama za siebie i to niemało. Trzymaj się, bracie mruknął, do bólu ściskając mu rękę. Pamiętajo Konradzie z Marburga. Pamiętaj też dodał Szarlej o mojej radzie.Reynevan pamiętał o obu, ale wcale nie było mu przez to lżej.Być może jego mina, a być może jakiś niebaczny ruch sprawił, że drabi nagledoskoczyli do niego.Jeden chwycił go za kołnierz.I bardzo szybko puścił, garbiącsię, klnąc i ściskając łokieć. Bez gwałtów upomniał z naciskiem brat Trankwilus, opuszczając pałkę. Bez przemocy.To jest, było nie było i wbrew pozorom, szpital.Zrozumiano?Pachołkowie zaburczeli, kiwając głowami.Bożogrobiec pałką wskazał Rey-nevanowi drogę na schody.* * *Rześkie i zimne powietrze omal nie zwaliło go z nóg, gdy wciągnął je dopłuc, zachwiał się, zatoczył, oszołomiony, jakby haustem okowity na pusty żo-łądek.Byłby pewnie upadł, ale mający praktykę drabi ucapili go pod ramiona.Tym sposobem w łeb wziął jego desperacki plan ucieczki.Lub śmierci w walce.Wleczony, mógł teraz tylko przestawiać nogi.Widział hospicjum po raz pierwszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]