[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jasne, jasne - uspakajała mnie Lauren.Kiedy mnie obejmowała, czu­łam kopnięcia jej dziecka.Trzasnęły drzwi samochodu.Dziesięć sekund później do domu wszedł Jack Tarpin.Natychmiast odepchnęłam od siebie Lauren i przestałam płakać.Najpierw pomyślałam, że nie zmienił się zbytnio przez wszystkie te lata.A druga myśl? Jack miał na sobie spodnie khaki.Przysięgam.Miał także znoszone mokasyny bez skarpetek i koszulkę polo w paski, która kiedyś była brązowo-żołta, a teraz - beżowo-biaława.Jack Tarpin był świeżym wielorybem ubranym w spodnie khaki.W ten sposób dowiedziałam się, że przyjechał mnie zabić.- Jack? - powiedziałam.Musiałam użyć całej swojej samokontroli, żeby nie pobiec jak szalona w stronę sypialni do Landon.Nawet nie zerknęłam w tamtą stronę.- Witaj, Kirsten - rzucił Jack.- Powiedziałbym: miło cię widzieć po tak długim czasie, ale to nieprawda.- Wypuścił powietrze głośno przez nos, wy­rażając w ten sposób pogardę.- Minęło tyle lat, ale ty, jak już się do czegoś przyczepisz.Nie wiem, czy to ci zrobi jakąś różnicę, ale gliniarze nigdy ci nie ufali.- Napełnił policzki powietrzem, a potem wypuścił je przez ściśnięte wargi.- Panie odejdą od tych pukawek, co leżą na stole.Jeszcze zanim dokończył zdanie, usłyszałam za sobą stukot.Obejrzałam się i zobaczyłam szerokie plecy i ramiona Carla, który przeciął wąski taras i skoczył głową do przodu nad balustradą.Nie widziałam, żeby Jack trzymał broń - nie wiem, gdzie ją schował - ale i kiedy odwróciłam się do niego, już strzelił.Kula świsnęła mi koło głowy.Huk sprawił, że ścisnęło mnie w żołądku.Strzelił do Carla.Zanim zdążyłam krzyknąć, Jack minął mnie, biegnąc w stronę szklanych drzwi.Pokonał sofę jak przeszkodę na bieżni i pędząc tam, gdzie Carl katapultował się z tarasu, zahaczył ramieniem o drzwi, który wypadły z szyn.- Carl! - krzyknęłam.- Uważaj!Jack przeszukał rejon pod tarasem, ale zapadła już noc i najwidoczniej nie zobaczył w ciemności nic, co warte byłoby oddania strzału.Patrzyłam, jak do­tyka balustrady małym palcem wolnej ręki.Podetknął palec pod nos i powąchał.Kiedy podniósł wzrok, zmrużył oczy i wymierzył broń prosto w mój brzuch.- Rozumiem, że to ten twój mafioso? - zwrócił się do mnie.- Co?Podniósł mały palec jakby do osobliwego salutu.- Zdaje się, że go trafiłem.Jest tam trochę krwi.Zaczaj się śmiać, ale przestał, gdy tylko wszedł do środka i zobaczył leżą­ce przy sofie ciało.- Psiakrew - powiedział, kręcąc głową.- Bardzo chciałbym wiedzieć, co się tu, do diaska, działo.- Wskazał na zwłoki lufą pistoletu.- Kto to kurwa, jest?Żadna z nas nie odpowiedziała.Podniósł głos.- Ten trup.Kto to?- Ktoś się włamał do domu - wyjaśniłam.- Mój przyjaciel zastrzelił go.Wyglądało na to, że Jack zastanawia się nad moją historyjką, pocierając twarz wolną dłonią.Bardziej do siebie, niż do Lauren i do mnie powiedział:- Pewnie jeszcze jeden od Prowlera.Cieszę się, że przyjechałem.- Co? - zapytała Lauren.Pokręcił głową.- Macie się obie położyć na tamtym stole bilardowym.- Machnął bronią.- No, już.Jedna i druga.Żebym miał was na oku.Nie spodziewałem się tutaj takich tłumów.Myślałem, że utnę sobie pogawędkę tylko z jakimś dok-torkiem.- Przejechał palcami wolnej ręki po gęstych siwych włosach i wes­tchnął.- Muszę się chwilę zastanowić, jak mam to zrobić, żeby mi to uszło na sucho.Pocieszałam się myślą, że ze wszystkich rzeczy, o które posądzano Jac­ka podczas jego niezbyt chlubnej policyjnej kariery - pijaństwo, tchórzostwo, niekompetencja - nigdy nie posądzano go o nadmiar inteligencji.Lauren tak zbladła, jakby miała zaraz zemdleć.Wzięłam ją za wilgotną dłoń i pomogłam wgramolić się na obitą filcem płytę stołu bilardowego.Ani przez chwilę nie wypuściła z raje smyczy Emily.Pies był dziwnie opanowany.- Nie może zabić mojego dziecka, prawda? - Lauren jęknęła do mnie.-Nie zabije mojego dziecka?Jack znowu przemówił.- Kiedy ja będę sobie tu główkował, wy załóżcie ręce za głowę, wiecie, jakbyście robiły pajacyki lub skakały tyłem do basenu, czy coś takiego.-Wykonałyśmy polecenie.- Dobra.Niech tak zostanie.Wydawało mi się, że Jack popełnia błąd, ignorując wielkiego psa.Ale też nie znałam zwierzęcia zbyt dobrze.Emily siedziała spokojnie na drugim końcu stołu bilardowego, Aiwil tuż obok niej.Wróciłam myślami do Landon.Za każdą cenną rzecz.Kilka sekund później Lauren zaskoczyła mnie, mówiąc:- To ty wtedy odebrałeś ten telefon, prawda? Nie twój partner.Z mojego końca stołu nie widziałam twarzy Jacka.Właściwie nie wie­działam nawet, w której części pokoju się znajduje.Mijały sekundy i byłam już prawie przekonana, że jej nie odpowie.- A więc wiesz o wszystkim, tak? - powiedział w końcu.- To ty musisz być tą prawniczką, która rozmawiała z moją Pamelą.- Mówił melodyjnym głosem, trochę jakby z irlandzkim akcentem.- Tak.- No to przykro mi, że tu dzisiaj jesteś, moja droga.Ale się wpakowałaś.Jeszcze z dzieciakiem w brzuchu.Bardzo mi przykro.Żal mi nas obojga.-Przerwał.- Trochę bardziej żal mi siebie niż ciebie, ale zawsze.Zupełnie jakby nie zarejestrowała groźby w słowach Jacka, brnęła dalej:- To do ciebie zadzwonił wtedy Pat Lieber, zgadza się? Tego dnia na komendzie.To ty podmieniłeś próbki.A potem wrobiłeś partnera na wypa­dek, gdyby coś poszło nie tak?Jack nie odpowiadał.- Powiedz tylko, czy to prawda.Z głosu Jacka zniknęła śpiewność, gdy odpowiedział:- A może byś się tak zamknęła, co? Ja tu próbuję myśleć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl