[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dochodzi do tego, że z trudem znoszę poranne obieranie gotowanych jaj i mieszanie ich z odżywką.Połączone zapachy jajka i odżywki, plus woń widelca, którym mieszam papkę, to dla mnie trochę za wiele.Bardzo ciemne gniazdo.Trzy są takie jak Alfonso, a dwa jasne z plamkami na łebkach.Mają równie kiepskie warunki lokalowe jak poprzednie pisklęta, a jest cieplej niż wtedy.Gdy tylko pierwsze pisklę wygramoliło się na krawędź gniazda, wycofuję Alfonsa z klatki.Wyszykowałem mu inną klatkę, starą, znalezioną na śmietniku.Nie chcę go łapać, bo wpadnie w popłoch.Gdybym go teraz zaczął ganiać po awiarium, a na koniec chwycił w garść, straciłbym u niego wszystkie punkty.Pewnie by mnie skaleczył i dostałbym zakażenia krwi.Dlatego wstawiam nową klatkę do awiarium, w klatce jest porcja papki z jajka, odczekuję, aż sam wejdzie do środka, i wtedy szybko zamykam drzwiczki.Wynoszę klatkę z awiarium i zawieszam nad biurkiem przy oknie.Alfonso jest przekonany, że nareszcie wylazło szydło z worka.Ciekawe, co mówi Ptasi o całym zajściu.Ptasia sama nie wie, czy ma rzucić gniazdo z powodu Alfonsa, czy zadbać o dzieci.Podfruwa do ściany awiarium i patrzy na niego z oddali.Alfonso zaczyna śpiewać bardzo hardą pieśń.Czuję się jak ostatnia szmata.Nie cierpię, kiedy ktoś mi tłumaczy, że robi coś dla mojego dobra, a tu sam zadziałałem właśnie tak wobec Ptasi i Alfonsa.Jeszcze trochę, a wpuściłbym Alfonsa z powrotem i zdał się na łaskę losu.Tylko że wiem, że zaraz założyliby nowe gniazdo, a to by już pewnie Ptasie zabiło.Dla obojga nadchodzi pora dorocznego pierzenia, a w tym okresie nie powinni mieć młodych.Utrata i wymiana piór jest dla ptaka bardzo wyczerpująca.Ptasia w końcu godzi się z losem — czyli ze mną.Wraca do karmienia małych i czyni to tak długo, póki nie opuszczą klatki.Ledwie wszystkie znalazły się na podłodze, wynoszę gniazdo.Tym razem Ptasia nie okazuje symptomów kolejnej ciąży.Przenosi się do awiarium i fruwa z dużą przyjemnością.Kiedy już młode nauczyły się jeść samodzielnie, zabieram Ptasię z awiarium; wynoszę też jej klatkę.Do młodych wpuszczam Alfonsa.Chcę, żeby Ptasia nareszcie dobrze wypoczęła.Kiedy tylko jestem w pokoju, wypuszczam ją z klatki.Jak za dawnych czasów.Sypia w klatce na półce nad moim łóżkiem, tam gdzie kiedyś.Idziemy z Alem do roboty łapać psy i w ten sposób zarabiam dość pieniędzy na pokarm dla ptaków.Cały wolny czas spędzam na obserwowaniu kanarków.Próbuję się zorientować, co mam robić dalej.15Idę na posiedzenie z Weissem.Z miejsca czuję, że będzie mnie ciągnął za język.Nic mu nie powiem, po moim trupie; a już na pewno nie o Ptaśku.Nie może się dowiedzieć, że Ptasiek sam jadł, wstawał i chodził.Jestem święcie przekonany, że Weiss Ptaśkowi nie pomoże.Gdybym tylko mógł tu zostać trochę dłużej, może Ptasiek przyszedłby do siebie.Salutujemy, Weiss rozwala się w fotelu, zakłada ręce na tłustym brzuchu i uśmiecha się do mnie.Na biurku leży otwarta teczka z papierami.I jeszcze druga.Założyłbym się, że to moje papiery z Dix.Weiss ostro idzie, nie ma co.Widzę, że trzeba będzie grać na wyczucie.Próbuję się wprawić w dobry sycylijski nastrój.Wyobrażam sobie, że siedzimy w knajpie w Cambrii, a z góry leje się na nas żar słońca.Weiss jest szefem rodu z tamtej strony wzgórza.— No jak tam, sierżancie, jak poszło wczoraj?— Znakomicie, panie majorze.Opowiadałem pacjentowi, jak to kiedyś zimą ślizgaliśmy się na łyżwach.Zdaje się, że słuchał, co do niego mówię, panie majorze.— Na jakiej podstawie sądzicie, że słuchał, sierżancie?— Tylko na podstawie sposobu siedzenia, panie majorze.Zdawało mi się, że na mnie patrzy.Oj, trzeba uważać.Pod żadnym pozorem nie mogę dopuścić do wtargnięcia Weissa na oddział.Ptasiek na pewno by pomyślał, że działam przeciwko niemu.Hamuję się.— A jak z waszą szczęką, sierżancie? Mam tu wasze papiery.Wynika z nich, że kontuzja była dość poważna.Na kiedy wyznaczyli wam kolejną operację?Wyraźnie gra dzisiaj psychiatrę.A dba o mnie tyle, co o zeszłoroczny śnieg.Na coś się szykuje.— Goi się świetnie, panie majorze.W przyszłym tygodniu ze mną skończą.Nałożą ostatnie warstwy i po robocie.Weiss pochyla się do przodu i przyciąga bliżej moją teczkę.Otwiera ją jednym ruchem.To rzeczywiście moje papiery, widzę nazwisko.— Czy nie zechcielibyście opowiedzieć mi z większymi szczegółami o swojej sprawie przed sądem wojskowym w Fort Cumberland? Jak to naprawdę było?— Nie widzę tu żadnego związku z pacjentem, panie majorze.To bardzo stara sprawa.— Pozwolicie, sierżancie, że ja o tym zadecyduję.O, skurwysyn jeden!— No więc, panie majorze, skoro pan uważa, że to może coś dać, powiem, ile pamiętam.Muszę za wszelką cenę utrzymać tego zasrańca z dala od Ptaśka.Siedzi i suszy do mnie zęby znad założonych rąk.Też się uśmiecham, po sycylijsku, uśmiechem z południa, który ma znaczyć: “Obaj wiemy, że to cyrk, jakiego świat nie widział.Gramy dalej".Weiss rozpiera się wygodnie, głęboko wzdycha i zamyka oczy za okularami, a jednocześnie sięga ręką po żółty ołówek, który leży na biurku.Stawia ołówek na czubku, ześlizguje się po nim palcami, odwraca ołówek, opiera go o blat gumką i znowu zjeżdża palcami w dół.Coś jakby się onanizował na ołówku.Przez chwilę rozważam, czyby nie zwiać; nie chce mi się rozmawiać o Cumberland.Oj, Ptasiek, Ptasiek, w jakie ja się szambo dla ciebie pakuję.— No więc tak, panie majorze.Służyłem w Gwardii Stanowej Pensylwanii i w grudniu odesłali mnie do Fort Cumberland na szkolenie, żebym mógł przejść do normalnego wojska.Te dupki z Cumberland nie wiedzą nawet, jak się mocuje bagnet do siatki maskującej; wszystko im muszę pokazywać.Jest tam nawet jakiś dowódca, taki jeden osiłek, kapral zresztą, ale całymi dniami przesiaduje w kantynie i napycha sobie baniak.Jak Boga kocham, podbiłem całe baraki, chyba mnie zrobią w pół roku generałem.Na trzeci dzień rano wywołują nas na dwór i każą ustawić się w szeregu przed barakami kompanii.Mróz jest taki, że spluwam i ślina zamarza, zanim ją zdążę rozetrzeć butem.Z baraku naprzeciwko wyłażą porucznik i sierżant.Sierżant daje komendę baczność: poczta przyjechała.Nogi mam skostniałe, nos mało mi nie odpadnie, a palce w rękawiczkach zgrabiały jak kołki.I tak żaden z nas nie dostanie złamanego listu.Potem sierżant jeszcze raz daje baczność i do akcji wkracza porucznik.— Po apelu możecie rozejść się na kwatery.Żarcie o dwunastej zero zero.Na razie kapral Lumbowski wyznaczy grupę do zajęć specjalnych.Osiłkowaty kapral rusza wzdłuż szeregu.Co i raz przystaje i pokazuje palcem.Podchodzi do mnie, wyciąga paluch i mówi: “Węgiel".Może pan wierzyć albo nie, ale poczułem się dumny, że mnie wyznaczył.Koło piętnastu zostaje, resztę rozpuszczają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]