[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Około półtora kilometra wędrówki.Na takim odcinku nawet Amerykanie nie powinni byli zabłądzić.- Raymond! - zawołał.- Jesteś tam jeszcze? Pojawił się sierżant.Był już gotów do wyjścia i wkładał cienką, popelinową kurtkę.- Jestem, ale już wychodzę, moja ty miłości bez brody.- Daj spokój - odparł Farnham, ale się roześmiał.Raymond trochę go przerażał.Wystarczyło jedno spojrzenie na jego nawiedzoną gębę, żeby pojąć, że stoi trochę zbyt blisko płotu oddzielającego dobrego człowieka od łotra.Na jego twa­rzy, od lewego kącika ust prawie aż do grdyki, ciągnęła się wielka, gruba blizna.Raymond zaklinał się, że to robota zło­dzieja kieszonkowego, który kiedyś o mało nie poderżnął mu gardła butelką z utrąconym denkiem.Zaklinał się też, iż dlatego właśnie łamie im palce.Zdaniem Farnhama jednak była to bzdura.Osobiście uważał, że Raymond łamie złodziejaszkom palce dlatego, że lubi szczęk pękających kości; zwłaszcza w kły.kciach.- Masz fajkę? - zapytał Raymond.Farnham westchnął, podał mu papierosa, a kiedy sierżant go zapalał, spytał:- Czy na Crouch Hill Road jest jakiś lokal, w którym serwują curry?- O niczym takim nie słyszałem, moja ty największa miłoś­ci - odrzekł Raymond.- Tak myślałem.- Masz jakiś problem, kochanie?- Nie - odparł Farnham trochę za ostro.Pamiętał zlepione włosy i wytrzeszczone oczy Doris Freeman.Pod koniec Crouch Hill Road Doris i Lonnie Freemanowie skręcili w Hillfield Avenue, wzdłuż której ciągnęły się okazałe, miło wyglądające domy; jak muszelki - pomyślała - w któ­rych urządzono mieszkania i salony.- Jak dotąd wszystko się zgadza - oświadczył Lonnie.- Tak, wszystko się.- zaczęła i w tej samej chwili dotarł do nich cichy jęk,Oboje przystanęli.Jęk dobiegł z prawej strony, z okolonego wysokim żywopłotem podwórka.Lonnie ruszył w tamtą stronę, ale żona chwyciła go za ramię.- Lonnie, nie!- Dlaczego nie? - zapytał.- Przecież tam ktoś jest ranny.Targana strachem Doris ruszyła za mężem.Żywopłot był wysoki, ale cienki.Lonnie bez trudu rozgarnął krzaki, za którymi znajdował się niewielki, kwadratowy trawnik oko­lony kwiatami.Trawa była niezwykle zielona.Pośrodku zie­leńca czerniała dymiąca plama - tak to w każdym razie wyglądało na pierwszy rzut oka.Kiedy Doris wychyliła się i zerknęła zza pleców Lonniego - mężczyzna był za wysoki, żeby mogła spojrzeć ponad jego ramieniem - zobaczyła, że jest to jama przypominająca kształtem człowieka.Z dołu uno­siły się smużki dymu.SZEŚĆDZIESIĄT OSÓB ZAGINĘŁO PODCZAS HOR­RORU W METRZE - pomyślała nieoczekiwanie.Jęki dochodziły z jamy i Lonnie zaczął przedzierać się przezzarośla.- Lonnie - powiedziała Doris.- Proszę, nie!- Przecież tam ktoś jest ranny - powtórzył i z szelestem przedarł się przez chaszcze.Obserwowała, jak zbliża się do dołu, ale krzaki wypros­towały się nagle, zasłaniając jej widok, i mogła jedynie patrzeć na niewyraźny zarys sylwetki męża podchodzącego do dziury w ziemi.Próbowała przedrzeć się za nim, ale gałęzie krzaków były twarde i kłujące, a ona miała na sobie cienką bluzkę z krótkimi rękawami.- Lonnie! - zawołała nagle bardzo wystraszona.- Lon­nie, wracaj!- Za chwileczkę, kochanie!Znad żywopłotu dom spoglądał na nią beznamiętnie oczyma okien.Jęki nie ustawały, ale teraz były niższe, bardziej gardłowe, na swój sposób rozradowane.Czyż Lonnie tego nie słyszy?- Ej, jest tam ktoś? - usłyszała wołanie Lonniego.- Czy ktoś.ej! Jezu!Lonnie zaczął wrzeszczeć.Nigdy dotąd nie słyszała, żeby Lonnie krzyczał, i teraz na dźwięk jego głosu zmiękły pod nią kolana.Rozejrzała się gorączkowo po żywopłocie, szukając w nim jakiejś wyrwy, ale przed sobą miała tylko zbitą ścianę zarośli.Przed oczyma zawirowały jej obrazy: motocykliści ze szczurzymi głowami, kot z mięsem zamiast pyska, chłopiec ze szponiastą dłonią.Lonnie! - próbowała krzyknąć, ale z ust nie wydobył się jej żaden dźwięk.Dobiegły ją odgłosy szamotaniny.Jęki ucichły, a ich miejsce zajęły jakieś lepkie, wilgotne, mlaszczące hałasy.I nagle przez gęste gałęzie porośnięte przykurzonymi liśćmi przeleciał Lon­nie; zupełnie jakby ktoś popchnął go z przerażającą siłą.Lewy rękaw marynarki miał rozdarty, pokrywały go strużki czarnej substancji, dymiącej podobnie jak dziura w trawniku.- Doris, uciekajmy!- Lonnie, co.- Uciekajmy! - Twarz miał białą jak twaróg.Doris rozejrzała się dziko za policjantem.Za kimkolwiek.Ale Hillfield Avenue stanowiła część jakiegoś ogromnego, wymarłego miasta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl