[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A co się stało z Mary Beth? - spytałem.Poprawił okulary i ponad moim ramieniem spojrzał w głąb cmentarza.- Jest tam.- Umarła?- Jak to umarła? Przed chwilą tu.- Nie chodzi mi o psa.Pytam o Mary Beth Shackleton z naszej szkoły.Zmarszczył brwi.- Chyba wyszła za mąż.Mówią, że wyjechała do Indiany.- Podobałeś się jej, mimo że nie miałeś pieniędzy, prawda?Parsknął śmiechem i pokręcił głową.- Nigdy ci tego nie mówiłem, Hank, bo za bardzo się wstydziłem.- Odwrócił wzrok i spojrzał w ciem­ność za cmentarną bramą.- Chodziła ze mną dla żartu.Założyła się z psiapsiółkami.Zrzuciły się i zapropono­wały jej stówę, jeśli będzie ze mną chodzić przez miesiąc.No i chodziła.- Wiedziałeś o tym?- Wszyscy wiedzieli.- I poszedłeś na to?- Nie było tak źle.Jasne, pograła nie fair, ale zrobiła to w miły sposób.Nigdy się nie całowaliśmy ani nie dotykaliśmy, za to dużo spacerowaliśmy, rozmawialiś­my, a kiedy upłynął miesiąc, dalej mówiła mi cześć, chociaż wcale nie musiała.Zaszokował mnie.- I jej imieniem nazwałeś psa?- Podobało mi się - odrzekł z dziwnym uśmiechem.Cała rzecz była tak absurdalna, że aż wstydliwa.Bardzo mu współczułem.Gdzieś w mieście zatrąbił samochód i zamilkliśmy, nadstawiając ucha.Noc była bardzo cicha.Pies wyszedł z cmentarza i usiadł przy bramie.- Mam trzydzieści trzy lata - wyznał Jakub - i ni­gdy w życiu nie pocałowałem kobiety.To chyba nie w porządku, Hank.Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.- A więc jeśli moje bogactwo to odmieni, będę się tylko cieszył.I wszystko mi jedno, czy to dzięki pienią­dzom, czy nie.Jakub powiedział za dużo i obaj to wyczuliśmy.Niezręczne milczenie wisiało między nami jak mgła, tak gęsta, że prawie nic nie było przez nią widać.Otworzyłem bramę i weszliśmy na cmentarz.Mary Beth pobiegł przodem.- Trochę tu straszno, co nie? - spytał Jakub prze­sadnie głośno i dziarsko; przypominał mi buldożer próbujący zepchnąć w przepaść olbrzymią hałdę zaże­nowania.Wydał z siebie piskliwy jęk, niczym duch, a potem wybuchnął śmiechem, krótkim i urywanym, obracając to w żart.Ale miał rację, rzeczywiście było trochę straszno: ciemny, pusty kościół, gwiazdy ukryte pod zwałami chmur, nad horyzontem, gdzie czatował księżyc - mdława poświata.Musiał nam wystarczyć nikły blask, a raczej poblask bijący od strony miasta, który wsiąkał w cmentarz i rozmywał się w nim do tego stopnia, że nie rzucaliśmy nawet cienia.Ciemność między grobami była tak zupełna, tak nasycona, że przypominała gęsta ciecz, wodę, jezioro, w którym się pogrążaliśmy.Mary Beth zniknął i tylko dzięki po­brzękiwaniu metalowych znaczków na obroży wiedzie­liśmy, że tam w ogóle jest.Groby rodziców odnaleźliśmy na wyczucie, bo wi­dzieć ich nie mogliśmy.Pochowano ich pośrodku cmen­tarza, na prawo od ścieżki.Weszliśmy w śnieg i stanęliś­my przy mogile.Leżeli we wspólnym grobie, pod zwykłą granitową płytą.Na płycie były wyryte słowa:JAKUB HANSELMITCHELL31 grudnia 1927 - 2 grudnia 1980JOSEPHINE MCDONNELMITCHELL5 maja 1930 - 4 grudnia 1980Podwójna jest nasza żałobaPoniżej wmurowano dwie puste, wypolerowane pias­kiem płytki - dwa wolne miejsca, dla Jakuba i dla mnie; przed śmiercią ojciec wykupił cztery kwatery, by mieć pewność, że pewnego dnia wszyscy się spotkamy.Znieruchomiałem wpatrzony w granitową płytę, lecz nie myślałem o rodzicach, nie wspominałem, jakimi byli za życia, ani nie bolałem nad ich stratą.Nie, myślałem o Jakubie.Szukałem sposobu na przekonanie go, żeby dopomógł mi podejść Lou.To dlatego zaciągnąłem go na cmentarz: chciałem mu przypomnieć, że łączą nas braterskie więzy.Odczekałem kilka minut.Cisza narastała.Miałem na sobie kurtkę, garnitur i krawat, mimo to szczypał mnie mróz, a wiatr wciskał się w nogawki spodni niczym lodowata łapa, szorstka i nachalna, jakby chciała ze­pchnąć mnie do grobu.Strzelałem oczyma w różne strony, zerkałem to na granitową płytę, to na czarną sylwetkę kościoła, to na Jakuba stojącego obok w przy­ciasnych dżinsach, milczącego, masywnego i nieporuszonego niczym wielki czerwony Budda.Zastanawia­łem się, o czym tak myśli zastygły w absolutnym bezruchu.Może o rodzicach? Albo o Mary Beth Shackleton? O niezbadanych wyrokach losu? O niespodzie­wanym darze, jaki mu ten los zesłał? O wrotach do świetlanej przyszłości, które otworzyły się przed nim dopiero teraz, w chwili, gdy przeżył już tyle lat? A może w ogóle o niczym nie myślał?- Brakuje ci ich? - spytałem.Odpowiedział powoli, jakby wracał do rzeczywistości z głębokiego snu.- Kogo?- Mamy i taty.Chwilę myślał.Przestąpił z nogi na nogę i śnieg zaskrzypiał mu pod butami.- Tak.- Głos miał płaski i szczery.- Czasami.Milczałem, więc spróbował wytłumaczyć to dokład­niej.- Brakuje mi domu.Kolacji co sobotę, pogaduszek, gry w karty, szklaneczki przed telewizorem.I brakuje mi rozmowy z tatą.On słuchał, kiedy mówiłem.Teraz już nikt mnie nie słucha.Nie wiedziałem, czy skończył, czy nie, więc stałem koło niego, gapiąc się w niebo i czekałem, aż coś doda [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl