[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nikt na nią nie spojrzał, nikt nie patrzył tu na nikogo, oczy wszystkich utkwione były w Liimenie stojącym między dwoma małymi, suszonymi smokami.Millilain także patrzyła na niego.Nie chciała widzieć nikogo spośród otaczających ją ludzi - bała się, że może rozpoznać przyjaciół.- Bierzcie.pijcie.złączcie się.- rozkazał Liimen.Wśród rzędów klęczących postaci krążyły czary wina.Kątem oka Millilain dostrzegła, że każdy, gdy przychodzi jego kolej, przykłada czarę do ust i bierze z niej głęboki łyk; naczynia były bezustannie napełniane.Najbliższe z nich znajdowało się teraz trzy czy cztery rzędy przed nią.Liimen powiedział:- Pijemy.Łączymy się.Ruszamy w objęcia królów oceanu.Przypomniała sobie - Liimeni nazywają smoki morskie królami oceanu.Mówi się, że mają je za bóstwa.Cóż, pomyślała, może w tym coś jest? Wszystko inne zawiodło, więc oddajmy świat smokom.Dostrzegła, że czara jest od niej o dwa rzędy, lecz wędruje bardzo powoli.- Weszliśmy pomiędzy królów oceanu, polowaliśmy na nich, wyciągaliśmy ich z morza - mówił dalej Liimen.- Jedliśmy ich ciało, piliśmy ich mleko.Taki był ich dar dla nas, taka była dobrowolna ofiara, są bowiem bogami, a bogowie powinni dawać swemu ludowi ciało i mleko, by go wyżywić, by wiernych uczynić bogami.A teraz przyszedł czas, w którym nadejdą.Bierz.Pij.Złącz się.Czara wędrowała w rzędzie, w którym klęczała Millilain.- Są wielkimi tego świata - zaintonował Liimen.- Są jego panami.Są jego władcami.Są jego prawdziwymi potęgami, do nich należymy.My i cały lud Majipooru.Bierzcie.Pijcie.Złączcie się.Klęcząca po jej lewej ręce kobieta piła właśnie z czary.Millilain poczuła szaloną niecierpliwość - była taka głodna, taka spragniona! - i zaledwie zdołała powstrzymać się, by nie wyrwać czary tej kobiecie w strachu, że dla niej nic nie zostanie.Powstrzymała się jednak i czara w końcu trafiła w jej ręce.Spojrzała w jej głąb: ciemne wino, ciężkie, lśniące.Wypiła mały łyk.Trunek był słodki, ostry, ciężki na języku; najpierw pomyślała, że nie przypomina żadnego wina, które piła do tej pory, a potem uświadomiła sobie, że jest w nim jednak coś znajomego.Bierzcie.Pijcie.Łączcie się.Ależ oczywiście! To wino, którego używają tłumaczki snów, kiedy łączą się z duszą i tłumaczą jakieś trudne do zrozumienia przesłanie! Oczywiście, to wino snów! Choć sama Millilain była u tłumaczki tylko pięć czy sześć razy w życiu, a ostatnio przed laty, rozpoznała niezapomniany smak wina.Lecz.Jak to możliwe? Tylko tłumaczkom wolno było go używać, tylko im wolno było w ogóle je posiadać.Wino to potężny narkotyk.Można je pić tylko pod kontrolą.Lecz jakimś cudem w kaplicy tej znajdowały się go całe kadzie, kongregacja pochłaniała je niczym piwo.Bierzcie.Pijcie.Łączcie się.Nagle zdała sobie sprawę z tego, że przetrzymuje wędrującą wśród ludzi czarę.Obróciła się z głupawym, przepraszającym uśmiechem ku klęczącemu po prawej stronie mężczyźnie, lecz ów tylko patrzył przed siebie, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, więc wzruszyła ramionami, wzięła głęboki łyk, a po nim kolejny, nim przekazała naczynie dalej.Efekt poczuła niemal natychmiast.Zachwiała się, mrugnęła nieprzytomnie, całą siłą woli powstrzymywała opadającą na kolana głowę.To dlatego, że wypiłam na pusty żołądek, pomyślała.Klęcząc, nisko pochylona, zaczęła śpiewać wraz ze wszystkimi, pomruk bez słów, powtarzający się raz za razem, “ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah", równie bezsensowny jak to, co inni wykrzykiwali na ulicach, lecz w jakiś sposób łagodniejszy, delikatny, cichy, pełen tęsknoty krzyk, “ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah".Kiedy tak się modliła, wydało się jej nagle, że słyszy cichą, odległą muzykę, dziwną niczym z innego świata, jakby dźwięk wielu bijących w dali dzwonów, powtarzających nachodzące bezustannie na siebie tony, których następstwa nie sposób było śledzić dłużej niż chwilę, gdyż jedna melodia natychmiast przekształcała się w następną, a następna w kolejną.“Ooo-łach-wah-mah", zaśpiewała i usłyszała dźwięk dzwonów, a potem poczuła, że gdzieś blisko, być może nawet w tym pokoju, znajduje się coś wielkiego, coś ogromnego, skrzydlatego, bardzo starego i nieprawdopodobnie mądrego, coś, czego mądrość znacznie przekracza granice jej pojmowania, tak jak jej mózg przekracza granice pojmowania ptaka.To coś obracało się, obracało, krążąc niespiesznie po wielkiej orbicie, a za każdym obrotem rozpościerało olbrzymie skrzydła aż po krańce świata, a kiedy złożyło je po raz kolejny, otarły się o wrota umysłu Millilain.muśnięcie najlżejsze z możliwych, niczym dotknięcie piórka, a jednak poczuła się dzięki niemu przemieniona, wyniesiona, uczyniona częścią jakiegoś organizmu o wielu umysłach, niewyobrażalnego i boskiego.Bierzcie.Pijcie.Łączcie się.Każde kolejne muśnięcie skrzydeł wciągało ją głębiej.Ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah.Zagubiła się, Nie była już Millilain.Istniał tylko król oceanu, którego mowa była dźwiękiem dzwonów, umysł z wielu umysłów, którego Millilain stała się drobną cząstką.Ooo.Łach.Wah.Mah.Bała się.Wciągano ją aż na dno morza, jej płuca wypełniły się wodą, ból był straszny.Walczyła.Nie pozwoli więcej dotknąć się tym skrzydłom.Oderwała się, biła pięściami, z wysiłkiem ruszyła w górę, w górę, ku powierzchni.Otworzyła oczy.Usiadła, oszołomiona i przerażona.Wokół niej rozlegał się śpiew: ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah.Zadrżała.Gdzie jestem? Co zrobiłam? Muszę się stąd wydostać, pomyślała.W panice zerwała się i potykając, ruszyła do wyjścia, roztrącając rzędy ludzi.Nikt nie próbował jej zatrzymać.Umysł wciąż miała zmącony przez wino; zataczała się, raz niemal przewróciła, musiała oprzeć się o ścianę.Już jest na korytarzu, biegnie chwiejnie przez jego wonną ciemność.Skrzydła nadal biją wokół niej, nadal ją otaczają, nadal sięgają w jej umysł.Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?Alejka, ciemność, deszcz.Czy nadal maszerują - Rycerze Dekkereta, Zakon Potrójnego Miecza i Pani wie, kto tam jeszcze? Nic jej to nie obchodziło.Niech nadejdzie, kto ma nadejść.Biegła, nie znając kierunku.Z dala dobiegł ją głośny huk - słuchała go z nadzieją, że to tylko Gejzer Confalume'a.W głowie słyszała inny rytm.Ja-ta-bum! Ooo-łach-wah-mah.Czuła, jak skrzydła zamykają się wokół niej.Biegła, potknęła się, upadła, podniosła się i pobiegła dalej.7Im dalej w prowincję Metamorfów zagłębiał się Valentine, tym bardziej znajomy wydawał mu się otaczający go świat.A jednak czuł rosnące przekonanie, że popełnia straszny, potworny błąd.Pamiętał zapach tego miejsca: bogaty, ostry, złożony z wielu pojedynczych zapachów; słodki aromat wzrostu i rozkładu, jedno i drugie odbywało się równie szybko w ciepłym, ciągłym deszczu - skomplikowana mieszanka oszałamiająca umysł z każdym oddechem.Pamiętał duszne, wilgotne, oblepiające ciało powietrze, deszcze spadające z nieba co godzinę, bijące w gałęzie wyniosłych drzew, ściekające z jednego lśniącego liścia na drugi, aż zaledwie kilka kropli docierało do ziemi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]