[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak.Czarodrzew był drewnem niezwykłym i pozostawał nieczuły na ataki morza.Symbolizował piękno, a zarazem wiekuiste potępienie.“Paragon” słyszał o śmierci tylko jednego żywostatku.“Tine­ster” stracił życie w ogniu, który szybko rozprzestrzenił się w jego ładowniach pełnych beczek z oliwą oraz suchych skór i zniszczył go w kilka godzin, podczas których krzyczał on i daremnie błagał o po­moc.Niestety był odpływ.Kiedy ogień podziurawił kadłub i statek zaczął tonąć, słona woda zalała płomienie w ładowniach, niestety “Tinester” nie zanurzył się dostatecznie głęboko, by ugasić pożar trawiący pokład.Czarodrzewowe serce płonęło powoli i w błękitne niebo ponad portem wznosił się ze statku czarny, mazisty dym.W końcu spłonął.Może tylko tak żywostatek potrafi osiągnąć spo­kój.Poprzez płomienie i powolne spalenie.“Paragon” zdziwił się, że dzieci - jego prześladowcy - nigdy nie wpadły na ten pomysł.Dlaczego rzucały kamieniami, skoro mogły już dawno temu podło­żyć ogień pod jego niszczejący kadłub? Może powinien im to kiedyś zaproponować?Kroki zbliżyły się, potem zatrzymały.Osobnik przeszedł już piasek i wszedł na kamienne nabrzeże.- Witaj, “Paragonie”.Męski głos, przyjazny, kojący.Statek chwilę się zastanawiał, wreszcie sobie przypomniał.- Brashen! Minęło sporo czasu.- Ponad rok - przyznał lekko marynarz.- Może dwa.- Pod­szedł bliżej, a w moment później “Paragon” poczuł, jak ciepła ludz­ka ręka muska jego łokieć.Rozłożył ramiona, opuścił prawą rękę, a wtedy dotknęła jej mała dłoń Brashena.- Rok.Cztery pory roku.Dla twojego ludu to długo, prawda?- Och, nie wiem.- Mężczyzna westchnął.- Kiedy byłem dziec­kiem, lata ciągnęły się nieskończenie.Teraz każdy upływający rok wydaje mi się krótszy od poprzedniego.- Umilkł, potem dodał: - No, jak się masz?“Paragon” uśmiechnął się pod wąsem.- Co za pytanie? Sam sobie odpowiedz.Czuję się tak, jak, hm, trzydzieści lat temu.Chyba tyle.Mijający czas nie ma dla mnie zbytniego znaczenia.- Milczał przez moment, wreszcie spytał: - Co cię sprowadza do takiego starego wraku jak ja? Brashen był zakłopotany.- Jak zwykle.Potrzebuję miejsca do spania.Bezpiecznego miejsca.- Nigdy nie słyszałeś, że mój pokład to najbardziej pechowe miejsce ze wszystkich? - Od dawna tak rozmawiali, ale “Paragono­wi” nigdy nie było dość tej dyskusji.Marynarz parsknął śmiechem.Jeszcze raz uścisnął wielką rękę.- Znasz mnie, stary statku.I tak jestem najgorszym na świecie pechowcem.Wątpię, czy na twoim pokładzie może mi się przyda­rzyć coś jeszcze gorszego.A przynajmniej wyśpię się tu zdrowo i bezpiecznie, ponieważ sam roztoczysz nade mną opiekę, mój przy­jacielu.Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.- Wejdź więc na pokład i witaj.Ale uważaj, gdzie stawiasz no­gi.Od twojej ostatniej wizyty chyba trochę przegniłem.“Paragon” usłyszał, jak Brashen okrąża kadłub, potem wskakuje na trap i wchodzi po nim.W następnej chwili statek poczuł, że mężczy­zna stąpa po jego pokładzie, rozważnie trzymając się starego relingu.Od ostatniego razu upłynął już tak długi czas, że chodzący po jego de­skach człowiek wydał mu się czymś bardzo niezwykłym.Marynarz stawiał mocne męskie kroki, a równocześnie gramolił się z trudem, gdyż pokład wyciągniętego na piasek żaglowca opadał stromo.Wresz­cie wspiął się po pochyłych deskach i dotarł do drzwi dziobówki.- Nie bardziej niż podczas mojej ostatniej tu bytności - zauwa­żył głośno, prawie wesoło.- Zresztą, i tak tylko trochę - dodał.- Niesamowite, jaki jesteś krzepki mimo tak wielu lat wietrzenia.- Niesamowite - przyznał “Paragon”, próbując nie mówić po­sępnym tonem.- Od twojej ostatniej wizyty nikt nie chodził po mo­im pokładzie, pewnie więc znajdziesz tu wszystko, co zostawiłeś.Ty­le że trochę bardziej wilgotne.Słyszał i czuł, jak mężczyzna chodzi po dziobówce, a później po kwaterach kapitańskich.- Hej! Mój hamak ciągle tu jest - dotarł do “Paragona” podnie­siony głos Brashena.- Nadal wygląda całkiem solidnie.Zapomniałem już o nim.Pamiętasz? Zrobiłem go ostatnim razem, gdy tu byłem.- Tak, pamiętam - odkrzyknął statek, po czym lekko się uśmiechnął.Lubił, jak powracały przyjemne wspomnienia.Brashen rozpalił wtedy na piasku małe ognisko i pijackim tonem opowiadał o meto­dach tkania hamaków.Ręce galionu, o tyleż większe od ludzkich drża­ły, gdy młody marynarz usiłował nauczyć je koniecznych węzłów.“Czy nikt cię przedtem nie dotykał?”, zapytał wówczas pijany Brashen z oburzeniem, kiedy “Paragon” zamachał rękoma.“Nie, nikt.Przynajmniej nie w taki sposób.Kiedy byłem młody, przynoszono na mnie hamaki, nikt wszakże nigdy nie pokazał mi, jak się je wykonuje”, odparł.Teraz przypomniał sobie, że wiele razy od ostatniej wizyty Bra­shena wyobrażał sobie, jak tka hamak.Machał pustymi rękoma w powietrzu i był to jego jedyny sposób walki z szaleństwem.Wiedział, że marynarz zzuł buty w kapitańskiej kajucie.Z powo­du pochyłej podłogi natychmiast zsunęły się w ten sam róg, w który ześlizgiwały się wszystkie postawione tu przedmioty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl