[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nick naparł na nią,mocno pchnął i znalezli się w długim, słabo oświetlonym korytarzu.Marmurowa podłoga,po jednej i drugiej stronie mahoniowe drzwi - nie był to sektor dostępny dlazwiedzających, nie były to też gabinety członków parlamentu, bo zamiast błyszczącychtabliczek z nazwiskami i tytułami na drzwiach wisiały jedynie mosiężne numery.Naj-wyrazniej pracowali tu urzędnicy z komisji parlamentarnych, sekretarze, sekretarki,rewidenci i kierownicy wydziałów.Kilkoro z nich przechodziło niespiesznie korytarzem,jednak żaden nawet na nich nie spojrzał.Zachowywali się spokojnie, naturalnie i nic niewskazywało na to, że są tajnymi agentami.Zawierzyć instynktowi: Bryson nie miał innegowyjścia.Wytężył pamięć.Tak, żeby dotrzeć do wschodniej części gmachu, musieli skręcić wprawo.Stuk, stuk, stuk - w korytarzu zabrzmiało echo.Postukując obcasami, szła ku nimelegancko ubrana kobieta i Nick odruchowo otaksował ją spojrzeniem.Kobieta popatrzyłana nich ciekawie i poszła dalej.Nagle uświadomił sobie, że jak na szacownego urzędnika,za którego próbował uchodzić, musi wyglądać dość upiornie: po walce z wiedzmą miałzakrwawione, niewykluczone, że podbite oko, porwaną marynarkę i zmierzwione włosy.Zupełnie do tego miejsca nie pasowali, ani on, ani Elena, oboje zwracali na siebie uwagę,czego od samego początku pragnęli uniknąć.Ale nie, nie było czasu na szukanie toalety,mycie się i czesanie, musieli liczyć na szybkość działania i szczęście.Sęk w tym, że Nickw szczęście nie wierzył, gdyż ilekroć się na nie zdawał, zawsze go opuszczało.Udając zamyślonego, spuścił głowę, wziął Elenę za rękę i energicznym krokiem ruszyłprzed siebie.Niektóre drzwi były otwarte i stały za nimi grupki cicho rozmawiającychludzi.Gdyby przypadkowo spojrzeli w ich stronę, nie zobaczyliby przynajmniej jegozakrwawionej twarzy.Ale coś tu nie grało.Nagle ogarnął go irracjonalny lęk, nagle poczuł, że jeżą mu się włosyna karku.Te odgłosy.Były dziwne, nienaturalne.Telefony dzwoniły na zmianę, raz pojednej stronie korytarza, raz po drugiej.Nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego to goniepokoi.Gra wyobrazni? Zauważył też, że ludzie, których mijali, natychmiast milkną.Czyżby rzeczywiście zaczynał popadać w paranoję? Pracował jako agent przez piętnaścielat, dobrze wiedział, że najcenniejszą bronią jest instynkt, dlatego nigdy nie lekceważyłodczuć, które inni mogliby uznać za produkt ogarniętego obsesją umysłu.Byli obserwowani.Ale skoro tak, dlaczego nic się nie działo?Przyspieszył kroku.Nieważne, że rzucali się w oczy.Groziło im niebezpieczeństwo.Mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów przed nimi było małe okno z witrażem, jednym ztych, jakie widuje się zwykle w średniowiecznych katedrach.Wiedział, że wychodzi naTamizę.- Prosto przed siebie, potem w lewo - wymruczał.W odpowiedzi Elena ścisnęła go za rękę.Kilkanaście sekund pózniej korytarz się skończył i skręcili.- Spójrz - szepnęła Elena.- Sala obrad.Pewnie pusta.Może tam?- Zwietny pomysł.Szli za nimi? Nie, na razie chyba nie.Tak czy inaczej, nie chciał tego sprawdzać.Poprawej stronie były hakowate, masywne, dębowe drzwi z matową szybą, na której widniałnapis: Komisja dwunasta".Gdyby szybko tam weszli, mogliby ich zgubić alboprzynajmniej na chwilę zdezorientować.Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły.Dwawielkie, kryształowe żyrandole.Półmrok.Nikogo.Byli w amfiteatrze z kilkunastoma rzę-dami obitych skórą i mosiądzem foteli, piętrzących się nad półokrągła podłogą wyłożonąkolorową, ręcznie malowaną terakotą.Na podłodze stał długi, drewniany, obity zielonąskórą stół, a za stołem dwie wysokie, drewniane ławy dla członków komisji.Zwiatłowpadało do sali dwoma wielkimi, strzelistymi oknami naprzeciwko drzwi - zdobiące ichśrodek prostokątne witraże pochłaniały promienie słońca odbijające się od Tamizy.Amfiteatr przytłaczał swoją powagą i wspaniałością nawet wówczas, gdy nie odbywały siętu żadne narady
[ Pobierz całość w formacie PDF ]