[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ryan stał przy kontuarze i rozmawiał z fotografem.- Lepiej zejdź na dół - powiedziałam.Obaj unieśli brwi i wskazali na siebie.- Obaj chodźcie.Ryan odstawił styropianowy kubek.- Co jest?- Ten już nie żył, kiedy wybuchł pożar.4Gdy ostatnia kość została spakowana i przygotowana do transportu, było już późne popołudnie.Ryan przypatrywał się, kiedy ostrożnie uniosłam i owinę­łam fragmenty czaszki i włożyłam je do plastykowych pojemników.Ja mia­łam zanalizować szczątki w laboratorium.Reszta śledztwa to już jego działka.Kiedy wyszłam z piwnicy, zapadał już zmierzch.Gdybym powiedziała, że było mi zimno, to byłoby tak, jakbym stwierdziła, że Lady Godiva była nie­kompletnie ubrana.Drugie popołudnie z rzędu kończyłam bez czucia w pal­cach.Miałam nadzieję, że amputacja nie okaże się konieczna.LaManche już pojechał, do Montrealu zabrali mnie więc Ryan i jego part­ner Jean Bertrand.Siedziałam z tyłu i drżącym z zimna głosem błagałam o więcej ogrzewania.Oni z przodu się pocili i co jakiś czas zdejmowali z sie­bie pojedyncze sztuki odzieży.Docierały do mnie fragmenty ich rozmowy.Byłam wyczerpana i pragnę­łam tylko gorącej kąpieli i mojej flanelowej koszuli nocnej.Spać przez mie­siąc.Pozwoliłam myślom odpłynąć.Przyszły mi do głowy niedźwiedzie.To był pomysł.Zwinąć się w kłębek i spać do wiosnyMyśli przelatywały mi przez głowę.Ofiara w piwnicy.Skarpeta wisząca nad sztywnymi palcami.Tabliczka na trumnie.Naklejka z uśmiechniętą bu­zią.- Brennan.- Tak?- Dzień dobry, gwiazdeczko.Ziemia mówi “Cześć”.- Co?- Jesteś w domu.Spałam głęboko.- Dzięki.Pogadamy w poniedziałek.Wygramoliłam się z samochodu i wpełzłam po schodach mojego domu.Drobny śnieg przykrywał okolicę jak lukier ciastko.Skąd się bierze tyle śniegu?Zaopatrzenie w artykuły spożywcze się raczej nie zmieniło, więc zjadłam krakersy z masłem orzechowym i popiłam zupą z małży.Znalazłam w spiżar­ni pudełko czekoladek, gorzka czekolada, moja ulubiona.Były stare i twar­de, ale nie mogłam sobie pozwolić na grymasy.Kąpiel spełniła moje oczekiwania.Potem postanowiłam, że rozpalę w ko­minku.Było mi już ciepło, ale czułam się bardzo zmęczona i samotna.Cze­kolada trochę mi poprawiła nastrój, ale było mi mało.Tęskniłam za córką.Rok szkolny Katy podzielony był na cztery części, mój uniwersytet pracował w systemie semestralnym, więc nasze przerwy wiosenne się nie nakładały.Nawet Birdie został tym razem na południu.Nie­nawidził podróży samolotem i głośno to obwieszczał w czasie każdego lotu.Tym razem miałam zostać w Quebecu nie dłużej niż dwa tygodnie, więc dałam sobie spokój i z kotem, i z samolotem.Kiedy zapalałam pierwszą zapałkę, zastanowiłam się nad ogniem.Oswo­ił go homo erectus.Od prawie miliona lat używamy go do polowania, gotowa­nia, ogrzewania i oświetlania sobie drogi.Na ten temat był mój ostatni wy­kład przed przerwą.Pomyślałam o moich studentach w Północnej Karolinie.Kiedy szukałam Elisabeth Nicolet, oni zdawali swój egzamin międzyseme­stralny.Małe niebieskie książeczki przyjadą tutaj ekspresową pocztą, a stu­denci pójdą na plażę.Wyłączyłam lampę i patrzyłam, jak płomienie liżą drewno tańcząc mię­dzy szczapami.Po całym pokoju pląsały cienie.Czułam zapach sosny i sły­szałam, jak wilgoć syczała i cichutko strzelała na powierzchni drewna.Wła­śnie dlatego ogień ma taki urok: działa na tyle zmysłów.Przypomniałam sobie Gwiazdki i letnie obozy z mojego dzieciństwa.Ogień, niebezpieczne błogosławieństwo.Przynosi pocieszenie i wspomnie­nia.Ale może też zabić.Tego wieczoru nie chciałam myśleć o St-Jovite.Na parapecie przybywało śniegu.Moi studenci już pewnie zaplanowali sobie dzień na plaży.Kiedy ja walczyłam z odmrożeniami, oni myśleli o opa­laniu.O tym też nie chciałam myśleć.Przyszła mi na myśl Elisabeth Nicolet.Była odludkiem.“Femme contemplative” głosiła tabliczka.Od stu lat już o niczym nie rozmyśla.A jeżeli znale­źliśmy nie tę trumnę? Znowu coś, o czym nie miałam ochoty myśleć.W każ­dym razie nie tego wieczoru.Nie miałam z Elisabeth wiele wspólnego.Spojrzałam na zegarek.Za dwadzieścia dziesiąta.Na drugim roku Katy wygrała w konkursie “Piękności Wirginii”.Chociaż nigdy nie schodziła poni­żej średniej 3,8 na fakultetach z angielskiego i psychologii, nigdy nie spędza­ła piątkowych wieczorów w domu.Z natury jestem optymistką, więc sięgnę­łam po telefon i wykręciłam numer do Charlottesville.Katy odebrała po trzecim sygnale.Spodziewając się jej głosu na sekretarce, wyjąkałam coś niezrozumia­łego.- Mama? To ty?- Tak.Cześć.Co ty robisz w domu?- Na nosie wyskoczył mi wielki pryszcz.Jestem taka brzydka, że nie mogę nigdzie wyjść.A ty co robisz w domu?- Na pewno nie jesteś brzydka.O pryszczu się nie wypowiem.- Opar­łam się o poduszkę i stopy grzał mi ogień z kominka.-A ja dwa dni spędzi­łam wygrzebując zwłoki i jestem zbyt zmęczona, by wychodzić.- Nawet nie będę pytać.- Usłyszałam szelest celofanu.- Ten pryszcz jest naprawdę paskudny.- Wszystko minie.Jak się ma Cyrano?Katy miała dwa szczury o imionach Templeton i Cyrano de Bergerac.- Lepiej.Dostałam lekarstwo w sklepie dla zwierzaków i dawałam mu używając do tego zakraplacza do oczu.Już tak nie kicha.- To dobrze.Zawsze był moim ulubieńcom.- Templeton jest tego chyba świadomy.- Postaram się być bardziej dyskretna.Co jeszcze nowego?- Niewiele.Raz umówiłam się z facetem o imieniu Aubrey.Był fajny.Następnego dnia przysłał mi róże.A jutro jadę na piknik z Lynwoodem Deaconem.Jest na pierwszym roku prawa.- To tak ich wybierasz?- Jak?- Patrzysz na imiona.Które ciekawsze.Zignorowała to.- Dzwoniła ciocia Harry [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl