[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdawało się, że tym razem mówi o czymś, czego naprawdę nienawidzi.- Musisz przyprowadzić nam kapłana.Bo inaczej Randy zostanie zmiażdżony, tak jak Joseph Lovelittle został podarty na strzępy, i tak jak ciebie dotknie go coś straszliwego.- Kapłana? - zapytał Jack.- Jakiego kapłana? O czym ty mówisz?Chcemy kapłana! Przyprowadź nam kapłana! Bo jeśli nam go nie przyprowadzisz, twój Randy będzie miażdżony i miażdżony, i zmiażdżony w nicość!- Proszę! Wysłuchaj mnie! - Jack podniósł obie ręce do góry.- Jeśli chcecie, bym wam przyprowadził kapłana, przyprowadzę kapłana! Ale którego kapłana? Któregoś określonego? Czy też odpowiada wam jakikolwiek?Kapłana! - wrzasnął posąg, otwierając tak szeroko marmurowe usta, że ukazał się biały marmurowy język.- Kapłana! Kapłana! Musisz przyprowadzić nam kapłana!- Nie przyprowadzę wam nikogo - odwrzasnął Jack - dopóki mi nie pokażecie, że naprawdę macie Randy'ego, dopóki nie udowodnicie, że jest bezpieczny! Słyszysz mnie? Bo inaczej zapomnij o tym wszystkim! Wyjdę stąd i nigdy więcej mnie nie ujrzycie!Głupcze! - ryknął posąg.W tej samej chwili Jack usłyszał głos Randy'ego, wysoki i bulgoczący jak glos dziecka, próbującego wrzeszczeć spod wody.Głowa Randy'ego wyrosła ponad czarno-białą marmurową posadzkę, potem jego barki, potem ramiona i korpus aż po pas, jakby był chłopcem stojącym w płytkim stawie.Tato! - zawołał i uniósł ręce w rozpaczliwym błaganiu o ocalenie.- Tato, ratuj mnie!- Randy! Zaczekaj! - krzyknął Jack i pobiegł ku niemu przez hol.Lecz nim zdołał dobiec do wyciągniętych rąk, chłopiec pogrążył się na nowo w marmurową posadzkę, jakby ktoś z dołu wciągnął go za nogi.Jack padł na kolana i desperacko walił w podłogę gołymi pięściami.Była twarda, gładka, chłodna i całkowicie nieustępliwa.- Wypuśćcie go! - ryknął w stronę podłogi.- Wy skurwysyny! Skurwysyny! Wypuśćcie go!Odpowiedzi nie było.Po długiej chwili Jack palcami otarł łzy z oczu, wstał i wrócił do posągu.Statua miała zamknięte oczy i nie było w niej śladu życia.- Którego kapłana? - zapytał głosem pełnym rozpaczy i cierpienia.- Którego cholernego kapłana?Ale posąg nie odpowiedział.Budynek milczał.Ludzie w ścianach poinformowali go, jakiego okupu żądają i jego sprawą było odnalezienie właściwej osoby.Odwrócił się i miał już wyjść z holu, gdy otworzyły się drzwi piwnicy.Cofnął się z przestrachu.Z piwnicy wybiegł truchcikiem doberman Boy.Podbiegł, stukając pazurami po posadzce.Niósł coś w zębach.- Boy.dobry Boy.co ty tam masz?Doberman ostrożnie położył niesiony przedmiot u stóp Jacka, a potem podniósł łeb i popatrzył błagalnie, jakby chciał pobawić się w aportowanie.Jack spojrzał na podłogę.Przedmiot był sinobiały i błyszczący, z paru strzępami czerwonych chrząstek na obu końcach.Była to jedna z kości udowych Josepha Lovelittle.- A więc żadnej policji? - zapytała Karen, podciągając spódniczkę dla wygody.- Żadnej policji.Nie teraz.Chcę najpierw znaleźć im kapłana.- Ale nie powiedzieli ci co za kapłana.- Sam nie wiem.Może jakiegokolwiek.Kto wie.Musimy się tego dowiedzieć.- Jack.powinnam wracać do domu.Bessy już pewnie chodzi po ścianach.Dotarli do głównej drogi.- Oczywiście.Przepraszam.Przede wszystkim nie powinienem był cię tu ciągnąć.- Przyjechałam tu, bo tego chciałam.- Pochyliła się i pocałowała go w policzek.Oddał jej pocałunek i ścisnął za udo.- Wiesz co? Powinienem był spotkać cię lata temu.- Tak ci się zdaje - odrzekła Karen, ale jego słowa wyraźnie sprawiły jej przyjemność.Być może, po prostu być może, gdy Randy będzie bezpieczny.Odwiózł ją do Madison.Jezioro Mendota leżało szare jak fotografia pod fotograficznie szarym niebem.Po mokrych ulicach krążyli na rowerach studenci z torbami na zakupy na głowach dla osłony przed wilgocią.Znalazł dla niej taksówkę do centrum miasta i dał kierowcy siedemdziesiąt pięć dolarów za odwiezienie Karen do Milwaukee.- Słuchaj, zadzwonię do ciebie później - zapewnił ją.- Powiedz Mike'owi, że zatelefonuję do niego wieczorem.Powiedz mu, że miałem kłopoty rodzinne.- No, chyba nie żartujesz, prawda? - zapytała Karen.Pocałowała go zimnymi wargami przez uchylone okno samochodu.Żadne z nich nie odważyło się powiedzieć „kocham cię”, w chwili gdy znikł Randy, a życie okazało się tak groźne i dziwne.Jack patrzył za odjeżdżającą taksówką, a potem przeszedł przez jezdnię do Księgarni Jackdaw na filiżankę kawy i pączka.W księgarni roiło się od studentów, palących, gadających i śmiejących się.Jack usiadł samotnie, zmuszając się do zjedzenia pączka, choć dławił się nim jak gęstym, pokrytym kurzem klejem.Ładna studentka z blond włosami do pasa i w okularach o drucianej oprawce podeszła i zapytała:- Z tobą wszystko okay? Podniósł głowę.- Oczywiście czuję się okay.Czy coś jest nie tak? Uśmiechnęła się do niego.Była tak młoda, że mogłaby prawie uchodzić za jego córkę.- Tyle że płaczesz.Nie wiedziałeś o tym?Podniósł dłoń do oczu.Stwierdził z zaskoczeniem, że po policzkach spływają mu łzy.Nie odpowiedział, tylko wyjął chusteczkę i wytarł twarz.Dziewczyna przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a potem wyszła na ulicę.Nie miał trudności z odnalezieniem biura handlu nieruchomościami Capitol.Było tylko o dwie przecznice od księgarni, w niedużym, eleganckim biurowcu z kolorowymi szybami, klimatyzacją i atrium o mozaikowej posadzce, pełnym drzew.Gdy wprowadzono do niego Jacka, Daniel Bufo jadł przy biurku śniadanie.Składało się z dwóch potężnych kawałów strudli cytrynowych oraz kubka gorącej czekolady, na którym widniał napis „Green Bay Packers”.Zsunął strudle na prospekt jakiejś posiadłości i pieczołowicie umieścił w górnej szufladzie.- Proszę sobie nie przeszkadzać - powiedział mu Jack.Daniel Bufo kantem dłoni zmiótł okruszki z bloknotesu.Za jego plecami poprzez listewkową żaluzję zaskakująco wyraźnie widać było inny biurowiec, w którym mężczyzna zdawał się zapalczywie wykłócać ze swą sekretarką.Na biurku Daniela Bufo znajdowała się plastykowa tarcza, przyznana Pośrednikowi Roku 1975 Handlu Nieruchomościami w Madison.- Nie spodziewałem się pana tutaj - oświadczył Daniel Bufo z niewesołym uśmiechem na tłustej twarzy.- Potrzebuję pewnych informacji - powiedział Jack.Zdawał sobie sprawę, że agent może być zaniepokojony widokiem człowieka nie ogolonego, w zmiętym ubraniu i najwyraźniej znużonego.- Może gorącej czekolady? - spytał Daniel Bufo.- Holenderska to jak całkowity posiłek.Jack potrząsnął głową.- Potrzebuję pewnych informacji, i to wszystko.- O Dębach? Mówiłem panu, że nie ma wiele do opowiadania.Stały puste od roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego.- To był szpital dla umysłowo chorych.- Ach - rzekł Daniel Bufo, trąc policzek.- A więc tak było, prawda? Szpital dla chorych umysłowo zbrodniarzy.Daniel Bufo wziął długopis i zaczął go obracać w pękatych palcach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]