[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tej chwili.Zapytaj go, czy jesteśmy w Pa-noramie bezpieczni. Już próbowałem z wolna odrzekł Danny. Dziś rano. I co? zapytała Wendy. Co mówił? Nie przyszedł wyjaśnił Danny. Tony nie przyszedł. Nagle sięrozpłakał. Danny odezwała się zaniepokojona. Złotko, nie rób tego.Proszęcię. Ciężarówka przecięła podwójną żółtą linię i Wendy cofnęła ją ze stra-chem. Nie zabieraj mnie do babci powiedział przez łzy Danny. Proszę cię,mamo, ja nie chcę tam jechać, chcę zostać z tatą. Dobrze obiecała cicho. Tak właśnie zrobimy. Z kieszeni swojejkoszuli, o kroju typowo zachodnim, wyciągnęła ligninową chusteczkę i podała jąDanny emu. Zostaniemy.I wszystko będzie dobrze.Będzie doskonale.Rozdział dwudziesty trzeciNa placu zabawJack wyszedł na werandę, zaciągając zamek błyskawiczny pod samą szyjęi mrużąc oczy w roziskrzonym powietrzu.W lewej ręce trzymał sekator o na-pędzie akumulatorowym, służący do strzyżenia żywopłotów.Prawą ręką wyjąłz tylnej kieszeni czystą chustkę, otarł nią usta i schował ją z powrotem.Znieg,powiedzieli przez radio.Wydawało się to nieprawdopodobne, chociaż w dali nahoryzoncie dostrzegał gromadzące się chmury.Przerzuciwszy sekator do drugiej ręki, ruszył ścieżką.Pomyślał, że robotybędzie niewiele; wystarczy drobny retusz.Nocne chłody niewątpliwie zahamo-wały wzrost żywopłotów.Uszy królika sprawiały wrażenie zbyt puszystych, a nadwóch psich łapach wyrosły bujne zielone ostrogi, lwy i bawół natomiast wyglą-dały dobrze.Małe strzyżenie załatwi sprawę, potem może spaść śnieg.Betonowa ścieżka urywała się raptownie niczym trampolina.Jack zszedł niżej,minął pusty basen i wydostał się na krętą żwirowaną ścieżkę, która między rzez-bionymi w żywopłocie zwierzętami wiodła na plac zabaw.Zbliżył się do królikai nacisnął guzik w rączce sekatora.Ostrza poruszyły się z cichym warkotem. Cześć, bracie króliku powiedział Jack. Jak się dzisiaj mamy? Przy-strzyc cię trochę od góry i odrobinę zmniejszyć te za duże uszy? Zwietnie.Po-wiedz, znasz ten kawał z komiwojażerem, starszą panią i jej pudełkiem?Własny głos zabrzmiał w uszach Jacka nienaturalnie i głupio, toteż zamilkł.Pomyślał, że jakoś nigdy nie zachwycał się tymi zwierzakami.Zawsze uważał zalekko zwyrodniałe takie przycinanie i torturowanie zwykłych poczciwych żywo-płotów, żeby wyglądały na coś, czym nie są.Przy jednej z szos w Vermont stałana wysokim stoku wycięta z żywopłotu tablica z reklamą jakichś lodów.Niesto-sowne jest zmuszanie przyrody do handlu lodami.Po prostu groteskowe.(Nie płacą ci za filozofowanie, Torrance.)Och, to prawda.Zwięta prawda.Przycinał uszy królika, patyki i gałązki rzuca-jąc na trawę.Sekator wydawał niski, nieprzyjemnie metaliczny terkot, typowy dlawszystkich chyba narzędzi o napędzie akumulatorowym.Słońce świeciło jasno,181lecz nie grzało, i teraz łatwiej było uwierzyć, że wkrótce spadnie śnieg.Zpieszył się, świadomy, że przerwa w tego rodzaju pracy i rozmyślania za-zwyczaj kończą się omyłką.Przystrzygł króliczy pyszczek (z tak bliska wcale nieprzypominał pyszczka, ale Jack wiedział, że z odległości jakichś dwudziestu kro-ków gra światła i cieni wywoła takie złudzenie; reszty dokona wyobraznia widza),po czym przejechał sekatorem po brzuchu.Następnie wyłączył narzędzie i ruszył w stronę placu zabaw, ale raptowniezawrócił, żeby jednym spojrzeniem ogarnąć całego królika.Tak, ładnie wygląda.No, kolej na psa. Gdybym jednak to ja był właścicielem hotelu powiedział wyciąłbymwas w pień. I tak by zrobił.Wyciąłby tę cholerną gromadkę, położył w tymmiejscu nową darń i rozstawił kilka metalowych stolików z wesołymi, barwnymiparasolami.Ludzie mogliby w blaskach letniego słońca pić na trawniku Pano-ramy koktajle.Tarniówkę z wodą sodową i cytryną, margarity i różowe damy,i wszystkie te słodkie drinki, tak lubiane przez turystów.Może rum z tonikiem.Jack wyjął z kieszeni chustkę i powoli otarł nią wargi. No, dalej powiedziałcicho.O tym nie należało rozmyślać.Już miał wracać, kiedy pod wpływem jakiegoś impulsu zmienił zamiar i po-szedł na plac zabaw.Zmieszne, jak to z dziećmi nigdy nic nie wiadomo, pomyślał.Oboje z Wendy spodziewali się, że Danny będzie przepadać za placem zabaw; by-ło tu wszystko, czego malec mógłby zapragnąć.Ale w przekonaniu Jacka chłopieczajrzał tu najwyżej parę razy.Zapewne inaczej by się zachowywał, gdyby miał to-warzystwo.Uchylona furtka skrzypnęła cicho, po czym żwir zachrzęścił pod jego stopa-mi.Najpierw podszedł do domku, idealnej miniatury hotelu.Domek sięgał mupowyżej kolan, był mniej więcej tej wysokości co Danny.Jack przykucnął i zaj-rzał przez okno trzeciego piętra. Olbrzym przyszedł, żeby pożreć was w łóżkach przemówił głucho.Pożegnajcie się z hotelem kategorii A.Ale to też nie było śmieszne.Domek otwierało się jednym pociągnięciem od środka miał ukryty zawias.Wnętrze sprawiło Jackowi zawód.Mimo pomalo-wanych ścian świeciło pustkami.Oczywiście tak być musiało, mówił sobie, bow przeciwnym wypadku dzieci nie mogłyby tam wejść.Te mebelki, które przy-puszczalnie stały tu w lecie, znikły, schowane zapewne do szopy.Zamknął domeki usłyszał ciche szczęknięcie zatrzasku.Przeszedł do zjeżdżalni, odłożył sekator i, zerknąwszy na podjazd, czy Wendyz Dannym przypadkiem nie wrócili, wdrapał się na górę i usiadł.Była to zjeżdżal-nia dla dużych dzieci, lecz i tak za ciasna na siedzenie dorosłego mężczyzny.Ile lattemu siedział na czymś takim? Dwadzieścia? To chyba niemożliwe, nie czuł tychlat, a przecież musiało upłynąć tyle albo i więcej.Pamiętał, że kiedy był w wiekuDanny ego, jego stary zabierał go do parku w Berlinie, gdzie zaliczał wszystko 182zjeżdżalnię, huśtawki na sznurach i na deskach.Potem jedli z ojcem gorącą bułkęz kiełbasą na lunch i kupowali orzeszki ziemne od mężczyzny z wózkiem.Jedlije, siedząc na ławce, a ciemne chmury gołębi zlatywały się do ich nóg. Przeklęte ptaszyska, czyściciele ulic mówił tata. Nie karm ich, Jacky.W końcu jednak karmili je obaj i z chichotem patrzyli, jak łapczywie rzucają się naorzechy.Jack nie sądził, żeby stary zabrał kiedyś jego braci do parku.Chociaż byłulubieńcem ojca, zarabiał guzy, kiedy ten się upił, co zdarzało się bardzo często
[ Pobierz całość w formacie PDF ]