[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuł na sobie czyjś wzrok, odwrócił się i zobaczył stojącą o metr od niego Vicki, która bez najmniejszego skrępowania przysłuchiwała się całej rozmowie.- Jack - niecierpliwił się obraz Cazie na malutkim ekraniku.- Jeśli jej nie powiesz, że nam pomogłeś, prawdopodobnie nigdy się nie dowie - rzuciła miękko Vicki.- Jack? Jesteś tam jeszcze?- Możesz po prostu przejść teraz na drugą stronę i bronić politycznych macek TenTechu.A co stracisz? Myślisz, że coś byś stracił, Jackson?- Jack!Jackson uniósł ekran terminalu.Przechylił soczewki tak, że Cazie mogła teraz widzieć plemienny dom, potem Vicki, potem znów jego.- Jestem tu, Cazie.Owszem, przyjadę jutro rano na to spotkanie, żeby spróbować uniezależnić interesy TenTechu od wyników wyborów.Ale nie po to, żeby unieważnić sam ich wynik.Cazie zatkało.Jackson przerwał połączenie, zanim zdołała się odezwać, i poinstruował terminal, żeby nie przyjmował żadnych telefonów przez następne sześć godzin.Potem zwrócił się do Vicki.- Ale chcę, żeby pani wiedziała, że nawet jeśli nie chcę majstrować przy wyniku głosowania, nie jestem też politycznym reformatorem.Jestem tylko lekarzem.- Ta sytuacja nie wymaga lekarza.- A pani zawsze dostosowuje się do wymogów sytuacji? Żadnych osobistych wyborów?- Zgadza się.Jestem tylko wiązką reagujących na bodźce chemikaliów w mózgu.- Sama pani w to nie wierzy.- Nie.Nie wierzę.A ty? - rzuciła i odeszła.Ale przedtem, jak zauważył, musiała mieć ostatnie słowo.Amatorzy siedzieli teraz rzędami na poniszczonych krzesłach, wtrącając się nieustannie, kiedy Lizzie, Shockey i Billy Washington snuli na głos plany.Jackson przesunął wzrokiem po przygarbionych ciałach - nieproporcjonalnych, pozbawionych wdzięku, nie wykształconych, kłótliwych i prostackich.Przyodzianych - ledwie, ledwie - w niegustowne i krzykliwe darmowe plastiki i tkane w domu łachmany.Wykrzykujących do siebie głupawe pytania, motywowane pazernością, nierealistycznymi wyobrażeniami, ordynarnym obejściem albo kompletną nieznajomością rządowych struktur.Opuścił polityczny mityng i wrócił do domu.CZĘŚĆ DRUGAMarzec - kwiecień 2121Przynależność wymaga jasno zakreślonych granic; trzeba na pewnej podstawie wyraźnie wyodrębnić jakieś „my”, jeśli owo „my” ma stać się przedmiotem jakichkolwiek zobowiązań; a kiedy raz oznaczymy „my”, zawsze pojawią się jacyś „oni”.JAMES Q.WILSON, THE MORAL SENSE:, 199310JENNIFER SIEDZIAŁA PRZY SWOIM BIURKU W AZYLU I rysowała czarnym piórem do kaligrafii.Zdumiewające, jak bardzo odprężała ją ta najprostsza przecież sztuka, bo nie korzystała przy tym z programu komputerowego, lecz z prawdziwego atramentu i papieru.Dwa razy dziennie pozwalała sobie na dwadzieścia minut rysunków - rysowała wszystko, co tylko wpadło jej do głowy.„Czy to sposób na skupianie uwagi?” - zapytała kiedyś Caroline Renleigh, co dowiodło jedynie, jak mało rozumie Jennifer.Uwaga Jennifer już nie wymagała skupiania.Rysunki stanowiły regenerująca przerwę w jej nieustającej czujności.Biuro Jennifer, umieszczone w tym końcu cylindrycznej stacji, który arbitralnie uznano za „południowy”, dzieliło kopułę z izbą Rady Azylu.Na „północy” farmy, kopuły mieszkalne, laboratoria i parki tworzyły uporządkowaną i przyjemną dla oka panoramę, która zakrzywiała się delikatnie w stronę nieba.Na „południu” biuro graniczyło z przezroczystą, wykonaną z superwytrzymałego plastiku ścianą stacji.Biurko Jennifer stało naprzeciw kosmosu.Kiedy była młodsza, ustawiała swoją konsoletę tyłem do czerni.W swoim biurze czy na zebraniach Rady Jennifer zawsze stawała twarzą do wnętrza stacji i jej sztucznego, łagodnego słońca.Jednak w ciągu długich lat ziemskiego więzienia zrozumiała w końcu, że to niedopuszczalna słabość.Teraz ustawiała swe krzesło tak, że zawsze stawała twarzą w twarz z kosmosem.Czasem miała przed sobą próżnię, której gwiazdy były za daleko nawet dla techniki Bezsennych.Czasem to była Ziemia, wypełniała ponuro całe okno, przypominając, dlaczego jej ludzie musieli uciekać.Jennifer kontemplowała oba te widoki.Dla dyscypliny.Nie mogła zabrać swoich ludzi jeszcze dalej od wroga.Księżyc - owszem, ale przecież tam wyniosła się Miranda razem ze swoimi zdrajcami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]