[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podoficer ski­nął głową, spojrzał na zegar, wpisał godzinę, umieścił na prze­pustce swój podpis i stopień służbowy; potem znowu położył głowę na stole i prawie natychmiast zasnął w pozycji siedzącej.Johannes Vierbein udał się do bloku trzeciej baterii.Szedł jeszcze wolniej niż przedtem.Cóż to za życie, myślał.Przełożony rozkazuje i musisz słuchać bez względu na to, jak brzmi jego rozkaz.Jeżeli go nie wykonasz, jest to odmowa wykonania roz­kazu.A odmowa taka grozi sądem wojskowym.No tak, wypełnił rozkaz, uniknął sądu, przynajmniej na razie, ale kto wie, co jeszcze nastąpi? Teraz jest w koszarach!Zresztą, mówił sobie, to dobrze, że opuściłem ten lokal.Nie powinienem był tam wchodzić ze względu na Ingrid.Po po­żegnaniu się z Ingrid należało natychmiast pójść do domu - do koszar.Ingrid śpi teraz.Nie powinien był o tej porze włóczyć się po lokalach rozrywkowych.Jakże to zwykł był zawsze mawiać ojciec? Nie wiadomo, co komu wyjdzie na dobre! I miał rację.Dobrze, że szef po prostu przepędził go z tej tancbudy.Co za noc! Niebo jest wysoko, lśni szafirem jak wielka chusta z ciężkiego jedwabiu.Powietrze delikatne jak oddech ukochanej dziewczyny.Zaskrzypiała koszarowa brama.Z oddali odezwały się jakieś pijackie głosy.Ktoś gdzieś spuścił wodę.- Czy to pan, panie Vierbein? - Niepewny głos, który go zawołał, płynął z otwartego okna mieszkania szefa.Johannes, stojący u wejścia do bloku baterii, spojrzał w górę.Mógł rozpoznać kontury wychylającej się z okna kobiety.Była to Lora Schulz, żona szefa.- Dobry wieczór - powiedział Johannes Vierbein.Nie wie­dział, czy ma iść dalej.Głos kobiety brzmiał serdecznie, ale zarazem ostrożnie, niepewnie, jak gdyby czuła się niedobrze.- Bardzo piękna noc.- Niechże pan podejdzie trochę bliżej - powiedziała Lora - jeżeli ma pan jeszcze czas, trochę czasu dla mnie.Vierbein, wpleciony w myśli o nocy i dziewczynie, o skórze i oddechu tej dziewczyny, o skórze dziewczęcej w ogóle, usłuchał tego wezwania.Zeszedł z wycementowanej alejki prowadzącej od jezdni do bloku baterii.Wszedł na trawnik, który pasem otaczał cały budynek.Spojrzał w górę, w stronę szeroko otwartego okna na parterze, z którego wychyliła się ku niemu Lora.Lora dygotała z tęsknoty za tkliwością.Nocy tej tkliwością był już dla niej głos, który się jej podobał, człowiek, który ku niej spoglądał, ciało, którego zapach mogła poczuć przy głębokim wdechu.Odetchnęła bardzo głęboko.- Tańczył pan ze swoją dziewczyną? - zapytała.- Ależ nie! - powiedział Johannes.- Wierzę panu! - Była szczęśliwa, że znalazła kogoś, kto z nią rozmawia.- Inaczej nie wróciłby pan tak wcześnie.A może nie ma pan w ogóle dziewczyny?Lora Schulz nie czuła się obrażona, kiedy jej Vierbein na to nie odpowiedział.Uważała nawet, że żadna odpowiedź to dobra odpowiedź.Roześmiała się cicho i ze zdziwieniem słuchała swego śmiechu."Mogę się jeszcze śmiać - powiedziała sobie - choć nie mam do tego żadnego powodu.Tak, nie mam do wesołości najmniejszego powodu."Jej mąż Schulz zamknął ją, po prostu zamknął.Próbowała pić, ale jakoś to nie wyszło.Potem słuchała radia.Program był jed­nak nudny, jednostajny, zresztą wszystkie stacje nadawały to samo.Zabrała się do pisania listu do domu, który miała napisać jeszcze przed kilkoma tygodniami, ale nie wyszła poza słowa: Moi drodzy, jak zawsze powodzi mi się dobrze.Zmięła rozpo­częty list, zużyła go na podpałkę do kuchennego pieca.Potem długo leżała w otwartym oknie; światło w pokoju było zgaszone i oczy jej szybko oswoiły się z ciemnością.Czekała.Nie umiała powiedzieć na co.Wracali żołnierze, któ­rych nie znała.Niektórzy byli pijani, inni, a była ich większość, tylko zmęczeni.Około północy zobaczyła kaprala Lindenberga, który mijał sprężystym krokiem koszarowe zabudowania niosąc na wartownię książkę przepustek.Po krótkim czasie wrócił tym samym sprężystym krokiem.Potem zjawił się kanonier Vierbein, którego poznała od razu.- Niech mi pan poda rękę - zażądała.Zabrzmiało to tak, jak gdyby groziło jej zapadnięcie się w morze smutku i szukała jakie­goś oparcia.Poza tym miała swoją sentymentalną godzinę: żałosne tony skrzypiec wycisnęłyby jej łzy z oczu, gorąca dłoń położona na ramieniu wywołałaby rozkoszne dreszcze.Kiedy patrzyła długo na księżyc, oczy jej stawały się wilgotne.- Niech mi pan poda swoją rękę!Johannes nie namyślając się podniósł w górę rękę i poczuł, że została pochwycona.Lora Schulz wychyliła się daleko do przodu.Chwyciła tę dłoń obiema rękami; miało się wrażenie, że się uczepiła koła ratunko­wego.Ostrożnie dotykała palców mężczyzny, tego chłopca stoją­cego pod jej oknem.Potem powiedziała: - Jaki pan młody! - Mówiła bardzo nieśmiało, z wielkim zmieszaniem; w głosie jej można było wyczuć głęboką bezsilność i wielką żałość.Vierbein wyczuł instynktownie tęskne zagubienie się istoty trzymającej jego rękę.Odgadywał, że istota ta buduje zamki na lodzie z tęsknoty, niezrozumienia, samotności i miłości własnej, i nie miał dość silnej woli, by brutalnie rozedrzeć to sentymen­talne przędziwo.Nagle poczuł do niej tkliwą sympatię, jak gdyby była jego siostrą.Zawsze pragnął mieć siostrę niewiele różniącą się od niego wiekiem, siostrę, która by mu się podobała, której zazdrościłoby mu otoczenie, z której mógłby być dumny.Siostrę, z którą mógłby wychodzić, pokazywać się, dzięki której byłby szczęśliwy.Ale był zawsze sam.Zawsze.Oboje, wpleceni w jedwabistą noc i mglistość swoich tęsknot, nie zauważyli zbliżającej się wysokiej, barczystej postaci.Postać ta zaczęła ryczeć.- Co się tu dzieje?! - zawołał starszy ogniomistrz Schulz.- To jakieś zupełnie nowe metody!Potężny głos odbił się echem od koszarowych zabudowań, miało się wrażenie, że dosięgnie gwiazd.Głos ten, który zdawał się bez trudu wypełniać cały świat, był ciężki od piwa i gniewu.- Ty łobuzie! - zawołał do Vierbeina starszy ogniomistrz.- Wynosić się do wszystkich diabłów! Pomówimy jeszcze ze sobą! - Vierbein zasalutował i ruszył szybkim krokiem w kierunku bu­dynku baterii.Znikł w wejściu.W nagle zapadłej groźnej ciszy nocy można było usłyszeć, jak pędzi na górę po schodach.Starszy ogniomistrz Schulz wsłuchiwał się w te oddalające się kroki.Twarz jego była nie do poznania.Wysunął lekko głowę, potężne ramiona zwisały.Usłyszawszy kroki wyprostował się.Wyrósł przed nim podporucznik Wedelmann.- Starszy ognio­mistrzu, nie ryczcie tak straszliwie - powiedział dobrodusznie - i to pośród nocy!- Tak jest, panie podporuczniku! - zawołał Schulz stając z wyraźną niechęcią w postawie zasadniczej.Z trudem panował nad sobą.Pienił się ze złości.Zdawało mu się, że pęknie za chwilę.Ten, ten.Ale wolał te niespodziewanie buntownicze myśli prze­zwyciężyć i nie zdawać sobie zbyt wyraźnie sprawy z tego, co zawsze drzemało w jego podświadomości: ci zafajdani oficerowie! Gówno wiedzą o wojsku, ale zawsze się pchają, gdzie nie trzeba.Zwłaszcza ten!Szef z wielkim trudem oderwał się od tych kipiących w nim myśli.Nie po raz pierwszy go nachodziły.Opadały go stale, wciąż na nowo, ale wystrzegał się tego, by je kiedykolwiek ujawnić.Był jednak o słuszności tych myśli przeświadczony.Praktyka potwierdzała mu to codziennie: on i inni podoficerowie wykony­wali wszystkie prace.Oficerowie kontrolowali jedynie i prawie zawsze musieli stwierdzić, że kontrola była w ogóle niepotrzebna.Wszystko było w porządku właśnie dlatego, że on i jego pod­oficerowie o ten porządek dbali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl