[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze mocniejwcisnął się w kąt. Wygląda mi na chorego.Mój mistrz byłby wściekły, gdybypsy się od niego pozarażały. Zerknąłem w niebo. Sztorm już blisko.Lepiejsobie pójdę. Chłopcze, jedna srebrna moneta i wilk jest twój.W tej właśnie chwili dudkowi udało się wypchnąć zatyczkę.Drzwiczki od-skoczyły.Dudki wydostały się na klatkę gołębi.Od niechcenia stanąłem międzynią a sprzedawcą. Droga wolna  wysłałem do kruka.Usłyszałem, jak otrząsa żałosne pióra.Ująłem w dłoń sakiewkę zawieszoną u pasa i zważyłem ją z namysłem. Nie mam srebra  rzekłem  ale i tak wilka nie kupię.Właśnie pomyśla-łem, że nawet nie mam jak go zanieść do domu.Za mną dudki wzbiły się w powietrze.Handlarz zaklął szpetnie i rzucił się kuklatce.Udało mi się tak nieszczęśliwie zastąpić mu drogę, że obaj upadliśmy naziemię.Kruk dotarł do drzwiczek.Zwaliłem z siebie grubasa, skoczyłem na równenogi, trąciłem przy tym klatkę, wyrzucając z niej ptaka.Rozprostował skrzydłai zamachał nimi z wysiłkiem.Z ogromnym trudem doleciał na dach pobliskiejgospody.Rozpostarł złowieszcze skrzydła i zakrakał drwiąco. Cały towar mi się rozleciał!  wykrzyknął sprzedawca rozezlony, ale janie dałem się zbić z pantałyku.Wskazałem rozdarcie płaszcza. Mój mistrz będzie się gniewał!74 Kruk nastroszył pióra i przycupnął za kominem, szukając ochrony przed sztor-mem.Był wolny.Tłuścioch go tam nie dosięgnie.Za moimi plecami nagle zasko-wyczał wilk. Dziewięć miedziaków  zdecydował zrozpaczony handlarz.Mógłbym iść o zakład, że nic tego dnia nie sprzedał. Mówiłem przecież, nie mam jak zabrać go do domu  odrzekłem.Na-ciągnąłem kaptur, popatrzyłem w niebo. Sztorm  zauważyłem, gdy z niebazaczęły spadać grube wilgotne płatki.Zanosiło się na paskudną pogodę.Za cie-pło, żeby śnieg zamarzł, za zimno, żeby stopniał.Do rana ulice pokryją się gładkąwarstwą lodu.Odwróciłem się, by odejść. Dawaj te sześć miedziaków!  wyrzucił z siebie wściekły grubas.Wysupłałem je bez przekonania. A zawiezie mi go pan do domu?  zapytałem, gdy zgarnął miedziaki z mo-jej dłoni. Sam go sobie nieś, chłopcze.I tak mnie obrabowałeś.Załadował na wózek klatkę z gołębiami.Dorzucił pustą po kruku.Zignorowałmój gniewny protest, wsiadł na kozioł i potrząsnął lejcami.Staruteńki kucyk po-ciągnął skrzypiący stragan w zmierzch i gęstniejący śnieg.Targowisko pustosza-ło.Jak cienie przemykały nieliczne postacie, wszystkie z postawionymi wysokokołnierzami, omotane ciasno płaszczami w obronie przed zacinającym śniegiemi wilgotnym wiatrem. I co ja mam z tobą zrobić?  zapytałem wilka. Wypuścić.Uwolnić. Nie mogę.Niebezpiecznie.Gdybym oswobodził wilka w sercu miasta, nie dotarłby żywy do lasu.Zbytwiele było tu psów, zbyt wielu ludzi.Na pewno ktoś by go zastrzelił dla skóry.Albo dlatego że jest wilkiem.Schyliłem się, chcąc sprawdzić, czy klatka dużo waży.Skoczył na mnie z obnażonymi zębami. Spokój!  wściekłem się nagle.To się robiło zarazliwe. Zabiję cię.Jesteś taki sam jak on.Będziesz mnie trzymał w zamknięciu.Za-biję cię! Rozpruję ci brzuch, wywlokę flaki! Spokój!!!Solidnie odepchnąłem go siłą umysłu.Przywarował w kącie.Powarkiwał i po-piskiwał, nie do końca rozumiał, co się właściwie stało, lecz trzymał się ode mniez dala.Podniosłem klatkę.Rzeczywiście, była ciężka.Mogłem ją jednak nieść.Niezbyt daleko i niedługo.Jeśli będę co jakiś czas odpoczywał, zdołam ją wy-nieść poza mury miasta.Dorosły wilk ważyłby zapewne tyle co ja.Ten był kości-sty i młody.75 Podniosłem klatkę, oparłem ją sobie na piersiach.Gdyby szczeniak teraz rzu-cił się na mnie, mógłby mi zrobić krzywdę.Zaskamlał tylko i odsunął się w naj-dalszy róg.Tym bardziej nieporęcznie było ją nieść. Jak cię złapał? Nienawidzę cię! Jak cię złapał?Pamiętał norę i dwóch braci.Matka przyniosła im rybę.Potem był zapachkrwi i bracia razem z matką stali się cuchnącymi skórami dla człowieka rozkopu-jącego jamę.On został wyciągnięty jako ostatni, wrzucony do klatki śmierdzącejniczym skunks, żywiony gnijącymi odpadkami ścierwa.I nienawiścią.Przeżyłdzięki nienawiści. Pózno przyszedłeś na świat, jeśli matka karmiła was rybami.Aypnął na mnie złym okiem.Wszystkie drogi wiodły pod górę, śnieg gęstniał nieprzerwanie.Moje zdartebuty ślizgały się na oblodzonym bruku, ramiona bolały mnie od niewygodnegociężaru.Obawiałem się drgawek.Musiałem często przystawać.W takich chwilachwzbraniałem sobie zastanawiania się nad własnymi czynami.Postanowiłem sięnie wiązać ani z tym wilkiem, ani z żadnym innym zwierzęciem.Przyrzekłem tosobie.Po prostu nakarmię szczeniaka, a potem gdzieś go wypuszczę.Brus nawetsię nie dowie.Kolejny raz podniosłem klatkę.Kto by pomyślał, że taki sparszywiały szcze-niak może tyle ważyć? Tylko nie sparszywiały!  Oburzenie. W klatce pełno pcheł.A więc to nie złudzenie, że coś mnie ukłuło w pierś.Pięknie.Będę się musiałdziś jeszcze raz porządnie wykąpać, jeśli nie chciałem do końca zimy mieszkaćz pchłami.Dotarłem do przedmieść [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl