[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nocą z dziewiętnastego na dwudziestego kwietnia wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.Gilman na wpół mimowolnie przemierzał otchłanie zmierzchu wraz z masą bąbli i niewielkim polihedronem, gdy nagle spostrzegł osobliwie regularne kąty utworzone przez krawędzie jakiegoś gigantycznego zbiorowiska pryzmatów, znajdującego się nieopodal.W następnej sekundzie wyrwał się z głębiny i stanął drżący na kamiennym stoku skąpanym w intensywnym, rozrzedzonym zielonym świetle.Był boso i w koszuli nocnej, a gdy spróbował iść, przekonał się, że podnoszenie stóp przychodzi mu z ogromnym trudem.Wirujący opar skrył wszystko, z wyjątkiem najbliższej pochyłości, a Gilman aż się skulił, usiłując nie myśleć, jakie odgłosy mogą wypłynąć spośród tej osobliwej mgły.Naraz ujrzał dwa kształty pełznące mozolnie w jego kierunku, starą kobietę i małe, kosmate stworzenie.Starucha podciągnęła się na kolana i w niezwykłym geście skrzyżowała ramiona, podczas gdy Brązowy Jenkin wskazał kierunek swą odrażającą antropoidalną przednią kończyną, unosząc ją z wyraźnym trudem.Pod wpływem bliżej niesprecyzowanego impulsu Gilman zaczął brnąć przed siebie w stronę wskazywaną mu przez kudłatego stworka i układ rąk starej wiedźmy.Zanim, powłócząc nogami, zrobił trzy kroki, zapadł się znowu w otchłań skąpaną blaskiem wiecznego zmierzchu.Wokół niego gromadziły się mrowia geometrycznych kształtów, wśród których ogarnęło go nagłe oszołomienie i wrażenie bezkresu.W końcu obudził się w swoim łóżku, w pokoju na piętrze tego niezwykłego, budzącego grozę starego domu.Tego ranka czuł się bardzo zmęczony i nie poszedł na zajęcia.Coś tajemniczego najwyraźniej przykuwało jego wzrok, gdyż nie był w stanie oderwać oczu od pewnego, na pozór zwyczajnego miejsca na podłodze.Nieco później skupił swój niewidzący wzrok na zupełnie innym punkcie, a w południe jak otępiały zaczął wpatrywać się w pustkę.Około drugiej wybrał się na obiad, a przemierzając wąskie uliczki miasta, wędrował przez cały czas na południowy wschód.Dopiero zmęczenie skłoniło go do zajścia do kafejki przy Church Street, kiedy zaś się posilił, znów odczuł ów silny, nieznany i nieprzeparty impuls.Będzie musiał w końcu odwiedzić psychiatrę - może w tym wszystkim istniał jakiś związek z jego somnambulizmem, lecz póki co, powinien sam spróbować przełamać zły czar.Bez wątpienia mógł jeszcze wyzwolić się od przyciągającej go siły, dlatego też, z wielkim wahaniem, stawił jej czoło i skierował się na północ, wzdłuż Garrison Street.Zanim dotarł do mostu na Miskatonic, był zlany zimnym potem i kurczowo ściskał żelazną poręcz, wpatrując się w górę rzeki, na okrytą złą sławą wyspę, której regularne linie ustawionych pionowo kamiennych bloków lśniły posępnie w popołudniowym słońcu.I nagle ogarnęło go przerażenie.Na ogromnej wyspie ujrzał bowiem wyraźnie sylwetkę ludzką, a ponowne spojrzenie upewniło go, że miał przed sobą dziwną, starą kobietę, której złowroga postać nawiedzała jego sny, zmieniając je w koszmary.Wysoka trawa wokół niej również się poruszała, jakby tuż nad ziemią u jej stóp pełzało jakieś małe stworzenie.Kiedy starucha zaczęła odwracać się ku niemu, zbiegł z mostu i ukrył się w labiryncie uliczek na nabrzeżu.Mimo odległości dzielącej go od wyspy czuł, że monstrualne i niepokonane zło w każdej chwili mogło napłynąć doń w sardonicznym spojrzeniu tej zgiętej wpół pradawnej postaci w brązowym odzieniu.Wciąż coś ciągnęło go na południowy wschód, toteż nie bez trudu Gilman wrócił wreszcie do starego domu i wspiął się po rozchwierutanych schodach.Przez wiele godzin siedział milczący i zrezygnowany, ze wzrokiem skierowanym ku zachodowi.Około szóstej po południu jego wyczulone uszy wychwyciły zawodzący głos modlącego się dwa piętra niżej Joe Mazurewicza i ogarnięty desperacją schwycił kapelusz i wypadł na ozłoconą promieniami słońca ulicę, pozwalając się prowadzić nieodpartemu instynktowi w nieznane.W godzinę później zmrok zastał go na polu za kacim potokiem; w dali przed nim migotały pierwsze gwiazdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]