[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Z samego rana pogadam z kim trzeba - ciągnie dalej pan McGivver.- Ale najpierw mam coś ważnego do powiedzenia.Forreście Gumpie, w podzięce za twoją ofiarną pracę na farmie czynię cię moim wspólnikiem i ofiaruję ci jedną trzecią zysków.Co ty na to?Zdziwiłem się, ale jeszcze bardziej to się ucieszyłem, bo to był spory kawał szmalu.- Ja na to dzięki - mówię.Wreszcie skończyły się wakacje i mały Forrest musiał wracać do szkoły.Wcale nie chciałem go odsyłać do pani Curran, ale nie było wyjścia.Kiedy jechaliśmy ciężarówką na stację, jawory przy drodze właśnie zaczynały zmieniać kolor.Wanda jechała razem z nami, tyle że z tylu w skrzyni, bo była już za duża na jeżdżenie w szoferce.- Mam pytanie - mówi do mnie mały Forrest.- No?- Chodzi o Wandę - mówi.- To znaczy, chyba jej nie.- Och nie.Na pewno nie! - oburzam się.- Zatrzymamy ją jako rozpłodówkę.Nic jej nie będzie.- Słowo? - pyta dzieciak.- Ta - mówię.- Dzięki.- No dobra, a teraz słuchaj: masz być grzeczny jak wrócisz do domu.I robić co ci babcia każe, dobrze?- Ta - on na to.Nic więcej nie mówił tylko siedział i gapił się przez okno.Taki był smętny jakby go coś w środku gryzło.- Coś nie w porządku? - pytam.- Tak się zastanawiam.- on na to.- Dlaczego nie mogę tu zostać i pracować z tobą na farmie?- Bo jesteś za młody - mówię mu.- I musisz jeszcze chodzić do szkoły.Kiedyś o tym pogadamy.Ale wiesz co? Może byś przyjechał na gwiazdkę albo co? Hę?- Fajnie, przyjadę.Kiedy dojechaliśmy na stację kolejową, mały Forrest poszedł na tył ciężarówki i wysadził Wandę.Klapliśmy w trójkę na peronie.Mały ściskał świnię za szyję, coś tam do niej gadał.Żal mi go było, ale wiedziałem że słusznie robię odsyłając go do babci.W końcu przyjechał pociąg.Dzieciak jeszcze raz przytulił się do świni i wsiadł do wagonu.Do mnie się nie przytulił, po prostu podaliśmy sobie ręce.Patrzyłem jak jego twarz za szybą powoli rusza z miejsca.Pomachał do nas na pożegnanie, no a potem ja i Wanda wróciliśmy na farmę.Przez następnych kilka tygodni nie mieliśmy chwili odpoczynku.Ja się wiłem jak klusek w ukropie, a pan McGivver zaiwaniał jak jednonogi maratończyk.Najpierw powiększył hodowlę - i to chyba dziesięciokrotnie! Kupował świnie gdzie się dało i w ciągu paru miesięcy dorobiliśmy się ich ponad sześćdziesiąt tysięcy, znaczy się przy sześćdziesięciu tysiącach przestaliśmy liczyć bo się pogubiliśmy w rachunkach.Ale nie szkodzi.Im więcej mieliśmy świniaków, tym więcej wytwarzaliśmy metanowego gazu.Oświetlaliśmy już nie tylko siebie i Coalville, ale również dwa sąsiednie miasteczka.Faceci z federalnego rządu, który się mieścił w Waszyngtonie, cieszyli się że dajemy innym taki dobry przykład i nawet bąkali coś o odznaczeniach dla nas.Kurde bele!No nic, po powiększeniu hodowli pan McGivver zabrał się za napędzaną gównem flotę.Zanim się kapłem co robi, zamówił w Norfolk - takim mieście w Wirginii nad samym Atlantykiem - trzy potężne statki.Budowali je specjalnie dla nas.Pan McGivver spędzał tam większość czasu, więc cały świński interes tkwił na mojej łepetynie.Zatrudniliśmy do pomocy stu bezrobotnych górników z miasta, co mi było bardzo na rękę - i nie dziwota.A jeśli chodzi o śmiecie co je nasze świnie żarły, to pan McGivver porozumiał się z wszystkimi bazami w kręgu pięciuset kilometrów czy koło tego i codziennie ciężarówki przywoziły nam tony wojskowych odpadów.To czego sami nie mogliśmy zużyć, sprzedawaliśmy innym farmerom.Któregoś dnia pan McGivver powiada:- Wiesz, Gump, stajemy się przedsiębiorcami na wielką skalę.Ale niestety nie ma róży bez kolców.Spytałem się go co ma na myśli, jakie kolce, a on na to:- Długi, Gump, długi! Budowa statków, tereny pod nowe chlewy, ciężarówki do przewozu śmieci, na wszystko musieliśmy pożyczyć grube miliony.Czasem leżę w nocy i zamartwiam się, czy nie zbankrutujemy, ale nie mamy odwrotu.Za daleko już zaszliśmy.Obawiam się, że trzeba będzie zwiększyć produkcję metanu i podnieść ceny energii.Zapytałem jak mogę mu pomóc.A on na to:- Szybciej ładuj gówno do szybów.Więc ładowałem.Przed końcem jesieni kopalnia zawalona była na oko jakimiś pięciuset tonami gówna.Produkcja szła pełną gębą, dzień i noc, bez ustanka.Musieliśmy dwukrotnie powiększyć barak.Z panią Curran dogaduję się że mały Forrest przyjedzie do mnie na gwiazdkę.Dwa tygodnie przed gwiazdką ma się odbyć cyremonia, na której chcą nas, znaczy się mnie i pana McGivvera odznaczyć za nasze zasługi dla społeczeństwa.Miasteczko Coalville jest całe odpicowane w bożonarodzeniowe dekoracje, tu wiszą bombki, tam kolorowe światełka, wszystkie oczywiście na prąd ze świńskiego gówna.Pan McGivver nie może zostawić floty statków, które nam budują w Norfolk, więc prosi żebym odebrał nagrodę i podziękował w jego imieniu.No dobra, w dniu cyremonii stroję się w garnitur, krawat i zasuwam do Coalville.Patrzę, a tam ludzi jak mrówków - na imprezę zjawili się nie tylko coalvillczyki, ale również mieszkańcy sąsiednich miasteczek, poza tym autobusy z gośćmi prezentującymi władzę i agencje ochrony środowisk.Z Wheeling przybył gubernator z prokuratorem generalnym, z Waszyngtonu senator ze stanu Wirginia Zachodnia, a z bazy wojskowej mój stary znajomek - sierżant Kranz.Kiedy docieram na miejsce burmistrz miasta Coalville już gada do mikrofona:- Nawet w najśmielszych marzeniach - mówi - nikt z nas nie przypuszczał, że stado świń oraz niezwykła pomysłowość panów McGivvera i Gumpa wybawią nasze miasteczko z kłopotów!Cyremonia odbywała się na rynku.Tuż za rynkiem ciągło się wzgórze, na którego zboczu znajdowało się zamurowane wejście do kopalni.Podium, na którym stali ważni goście zdobiły malutkie amerykańskie flagi oraz białe, czerwone i niebieskie płachty materiału.Na mój widok orkiestra szkolna przerwała burmistrzową gadkę i zaczęła grać “Boże błogosław Amerykę”.Pięć czy sześć tysięcy gapiów na rynku klaskało, krzyczało i wiwatowało, kiedy wchodziłem po schodkach na podium.A tam wszyscy rzucają się w moją stronę i - dawaj! - potrząsać moją łapą: burmistrz, gubernator, prokurator generalny, senator, ich żony, nawet sierżant Kranz, który wyelegancił się w mundur galowy.Burmistrz kończy gadkę słowami jaki to ze mnie porządny facet i jak dzięki naszemu wspaniałemu wynalazkowi miasteczko Coalville odżyło.Potem prosi żeby wszyscy wstali i odśpiewali razem hymn narodowy.Zanim orkiestra zaczyna grać ziemia jakby lekko drży, ale poza mną chyba nikt tego nie zauważa.W czasie odśpiewywania pierszej zwrotki znów czuć drżenie i tym razem kilka osób rozgląda się dokoła; miny mają niepewne.Kiedy orkiestra uderza w najwyższe tony następuje trzecie drżenie, któremu kompaniuje jakby grzmot.Ziemia trzęsie się, w sklepie po drugiej stronie ulicy szyba wypada z okna.I nagle mryga mi we łbie żarowa ostrzegawcza że zaraz wydarzy się coś bardzo niedobrego.Rano kiedy stroiłem się w garnitur i krawat byłem tak zdenerwowany cyremonią, że na śmierć zapomniałem o otwarciu w eklektrowni zaworów i spuszczeniu nadmiarów pary.Mały Forrest ciągle mi powtarzał że to najważniejsza rzecz i żeby o niej codziennie pamiętać, bo inaczej coś się może schrzanić.Większość tłumu na rynku wciąż śpiewa, ale tu i tam ktoś do kogoś coś szepcze i odwraca z niepokojem głowę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl