[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To było niesamowite.Czuł się dokładnie tak, jakby stał na dworze, a jednak byli tutaj, w czyimś salonie.Rozsunął brązowe brokatowe zasłony, ciężkie od wody, i przez ciemne zaparowane okno ujrzał pomarańczowe sodowe lampy na Kew Gardens Road.- Może to miała na myśli Madeleine Springer mówiąc, że on tu nie mieszka - zastanawiał się Stanley.- Może to są dwa miejsca równocześnie.Dwa różne miejsca przenika­jące się nawzajem.Tak że jesteś tu i nie jesteś, w obydwu miejscach jednocześnie.- Pada - powtórzył Gordon.- Nie mogę tego pojąć.Normalnie pada.Podszedł do ściany obok kominka i położył dłoń na tapecie.- Czuję powiew na moich rękach, ale czuję także ścianę.Niewiarygodne.To najbardziej niewiarygodna rzecz, jaką dotąd widziałem.Angie, która stała cierpliwie, trzymając zapalniczkę Gor­dona, zapytała:- Czy możemy już iść? Bardzo mi zimno.- Czy ty to widzisz, Angie? Pada - rzekł Stanley.W oczach Angie było coś, co mu powiedziało, że ona nie chce na ten temat rozmawiać.Było to dla niej zbyt przeraża­jące.Nie zamierzała się tym zachwycać.Po prostu chciała stąd wyjść tak szybko, jak to tylko możliwe.- Dobra - powiedział.- Idziemy.Może wpadniecie do mnie oboje na śniadanie?- Czy nie sądzisz, że powinniśmy zajrzeć na górę - za­pytał Gordon.- Na górę?Gordon skinął w kierunku sufitu.- Ciekaw jestem, czy pada również na górze, to wszystko.To znaczy, czy deszcz przechodzi przez sufit z górnego pokoju, czy też pada tylko tutaj.Stanley wystawił twarz na wiatr.Był ostry.Pachniał rzeką.- Nie wiem - odparł.- Naprawdę nie wiem.Nie jestem pewien, czy mnie to jeszcze obchodzi.- Przyszedłeś tu, żeby zmierzyć się z tym typem w kap­turze.Tak czy nie? Przyszedłeś tu, by się czegoś o nim dowiedzieć.- Nie wiem, jestem zbity z tropu.Do diabła, jak to możliwe, żeby tu padało?- Najdroższy Stanleyu, sam nie mam pojęcia, ale spró­bujmy się czegoś dowiedzieć.Stanley poczuł niespodziewanie przypływ nienawiści do Gordona.Nie wiedział, po co go tu w ogóle ściągał.Padało, wiatr wiał, czego jeszcze chciał Gordon? Czasami rzeczy dzieją się, ponieważ się dzieją, i nie da się tego wytłumaczyć.Dlaczego Gordon się w to pcha?Gordon wyszedł z pokoju, potrząsnął swymi mokrymi włosami jak pies.Przeszedł tak blisko Stanleya, że ten poczuł zapach mokrej skóry jego kurtki i silnej woni wody po goleniu Cerruti.- Nawróciłem się - obwieścił.- Jak Saul na drodze do Damaszku ujrzałem światło.Wplątałeś się, mój drogi, w coś rzeczywiście.- szukał słowa - outre.- Po prostu chcę się dowiedzieć, czy śpię czy nie - od­parł Stanley sucho.Poczuł, jak go ogarnia panika, od palców stóp aż po korzonki włosów.Stanley potrząsnął głową.- Zrobił ci coś poważnego, nieprawda? - rzekł Gor­don.- Nawet jeśli faktycznie cię nie zaraził.wycisnął piętno na twym umyśle, zmienił całkowicie twoje widzenie rzeczywistości.- O co ci chodzi, do cholery? - warknął Stanley.- Co to, u diabła, za różnica?!- Uspokój się - rzekł Gordon.- Jesteś przemęczony.Ciągle usiłujesz nadać sens temu, co ci się przydarzyło.Dlatego tu dzisiaj przyszedłeś.Ale pozwól, że ci coś po­wiem.obydwaj wiemy, że nie śnimy? Widzisz ten deszcz i czujesz ten wiatr, i ja także.To wszystko dzieje się naprawdę, mój drogi.A więc jeśli chcemy rozwiązać twój problem, musimy zrozumieć, co dzieje się w tym domu.Mam rację?- Czy możemy już iść? - rzekła Angie.- Kopyta mi przemarzają.Stanleya opanowała nagła wściekłość, prawie jakby był pijany.- Możesz się zamknąć? - wrzasnął na nią, a później ze złością na Gordona:- Przepraszam! W porządku? Bardzo, bardzo cię prze­praszam! Przepraszam, że wyciągnąłem cię z łóżka, prze­praszam, że cię tu ściągnąłem, przepraszam, że sam tu przyszedłem! Miałeś od początku rację! To tylko ciekną rury! Nic więcej! Tracimy czas.A więc wracajmy, co? Vamos! Zapomnij o tym!Gordon założył ręce i oparł się na znak sprzeciwu o fu­trynę drzwi.- Rób, co chcesz, ja idę na górę, Stanley.Możesz być świadkiem największego cudu od czasu rozmnożenia chleba i ryb, a ty, cholera, odwracasz się tyłkiem i wracasz do domu na kawę i talerz płatków owsianych.- Gordon, to moje życie i mój problem - wycedził Stanley przez zaciśnięte zęby, próbując zachować cierp­liwość.- Otóż to - odrzekł Gordon - i dlatego zamierzam ci pomóc.Czy chcesz tego, czy nie.- Boże, chroń mnie - powiedział Stanley.- Zrobi to - uśmiechnął się Gordon.- Z moją pomocą.Gordon wziął gorącą zapalniczkę z rąk Angie i ruszył chlupiąc przez mokry dywan korytarza w kierunku scho­dów.Wszedł na pierwszy stopień, potem następny i następ­ny, podczas gdy Stanley stał tam, gdzie był, opierając się plecami o ścianę wytapetowaną w róże, i patrzał na niego.Angie trzęsła się jak małe dziecko zgubione na Coney Island.Po sześciu czy siedmiu stopniach Gordon wychylił się przez balustradę.Trzymając zapalniczkę blisko swojej twarzy, która wyglądała jak oświetlona maska klowna zawieszona w powietrzu, zapytał:- Idziemy, czy obleciał nas strach?- Naprawdę musimy? - Angie zwróciła się do Stanleya.- Ja idę, a ty poczekaj na zewnątrz - odparł Stanley.- To nie potrwa długo.- Sama nie zostanę.- No to chodź z nami na górę.Wątpię, czy tam jest coś ciekawego.Podeszli do schodów.Stanley ruszył pierwszy.- Wszystko w porządku - rzekł, odwracając się do Angie.Nie ma się czego bać.To tylko rodzaj dziwnego, ale naturalnego zjawiska [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl