[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ordynans.- O, to to.Dowódcą mojej szkoleniowej kompanii był zawodowy wojskowy, mniej więcej trzydziestoletni.Ka­pitan Montague.Niedawno złamał nogę i nie nadawał się do czynnej służby.Jego blada twarz niejako fosforyzowała elegancją.Okazały, acz cienki wąs.Był to jeden z najgłupszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem.Wie­le się od niego nauczyłem.- Jeszcze nim nasze przeszkolenie dobiegło końca, Montague został wysłany do Francji.Tego samego dnia oznajmił mi takim tonem, jakby wręczał mi cudowny upominek, że wykorzysta wszystkie swoje koneksje, żeby zabrać mnie ze sobą.Tylko taki tępak jak on mógł nie zauważyć mego braku entuzjazmu.Niestety, bardzo się do mnie przywiązał.- Nie był zdolny myśleć o dwóch rzeczach naraz.A wtedy był cały pochłonięty myślą o offensive ŕ outrance, o frontalnym ataku.Pomysł Focha.Wątpliwa przysługa dla ludzkości.“Siła uderzenia zależy od ilości ludzi - powtarzał Montague.- Siłą ludzi jest ich duch bojowy.Duch bojowy zależy od ich morale.Wysokie morale, silny duch bojowy, mocne uderzenie - zwycięstwo!” - walił w stół: “Zwycięstwo!” Kazał nam się tego nauczyć na pamięć.Podczas ćwiczeń z bagnetami.Zwy-cię-stwo! Bied­ny głupiec.- Ostatnie dwa dni spędziłem z rodzicami i z Lily.Przysięgliśmy sobie dozgonną miłość.Lily uległa idei bo­haterskiej ofiary, tak jak uległ jej mój ojciec.Matka mil­czała, przypomniała mi tylko stare greckie przysłowie: “Nieżywi nie bywają odważni.” Później nieraz o tym my­ślałem.- Wyruszyliśmy prosto na front.Jeden z dowódców kompanii umarł na zapalenie płuc i Montague'a miano­wano na jego miejsce.Było to na początku 1915 roku.Bez przerwy padał deszcz albo, dla odmiany, deszcz ze śniegiem.Wiele godzin spędziliśmy w pociągach stojących na kolejowych bocznicach.Szare miasta pod bardziej jesz­cze szarym niebem.Poznałem oddziały, które były już w akcji.Ci, którzy śpiewali idąc na śmierć, rekruci, byli ofiarami wiary w romantyzm wojny.Ale weterani byli ofiarami rzeczywistości wojennej, tego ostatecznego Totentanz.Tak samo jak te stare kobiety i starzy mężczyźni, których nie brak w żadnym kasynie na świecie.Choć wiedzą, że w końcu musi zawsze wygrać koło krupiera, nie potrafią się jednak stamtąd wyrwać.- Parę dni trwały manewry.A potem Montague wygłosił do kompanii krótkie przemówienie.Rozpocznie się bitwa, nowy rodzaj bitwy, która zapewni nam zwycię­stwo.Za miesiąc będziemy w Berlinie.Nocą załadowano nas do wagonów.Pociąg zatrzymał się na środku wiel­kiej równiny i pomaszerowaliśmy na wschód.Ciemność, groble i wierzby.Mżawka.Wśród szeregów rozeszła się wiadomość, że mamy zaatakować wieś o nazwie Neuve Chapelle.I że pokażemy Niemcom! Nowe olbrzymie dzia­ła.Masowe bombardowanie z naszych samolotów.- Po jakimś czasie, weszliśmy na błotniste pole i ru­szyliśmy w stronę gospodarskich budynków.Dwie godziny odpoczynku, nim ruszymy do ataku.Nikt nie mógł spać.Było bardzo zimno, zabroniono rozpalania ognisk.Moja prawdziwa natura dała o sobie znać, poczułem przerażenie.Ale starałem się przekonać siebie, że gdybym naprawdę miał skłonność do strachu, to bym już o tym wiedział.Starałem się wzbudzić w sobie odwagę.Oto deprawacja wojny.Wyzwala w nas fałszywą dumę.- Przed świtem, powolutku, często przystając, obsa­dziliśmy stanowiska wyjściowe.Podsłuchałem rozmowę Montague'a z oficerem sztabowym.Cała Pierwsza Armia, armia Haiga, miała ruszyć do ataku, wspierana przez Dru­gą.Podtrzymało mnie to na duchu, tak jakby ta ilość ludzi zapewniała mi osobiste bezpieczeństwo.Ale tymcza­sem weszliśmy do okopów.Do tych potwornych, cuchną­cych uryną okopów.Tuż obok upadły pierwsze pociski.Byłem tak naiwny, że mimo naszego tak zwanego prze­szkolenia, mimo całej propagandy, nie byłem w stanie uwierzyć, że komuś może zależeć na zabiciu mnie.Otrzy­maliśmy rozkaz, by stanąć pod ścianami okopów.Pociski gwizdały, wyły, wybuchały.Potem cisza.I huk obsuwa­jących się brył ziemi.Cały drżący obudziłem się z mojego długiego snu.- Chyba pierwszą rzeczą, która mnie, uderzyła, było osamotnienie każdego z nas.To nie wojna izoluje ludzi.Jak wiadomo, wojna ludzi zbliża.Ale inaczej jest na polu bitwy.Bo tu objawia się prawdziwy wróg - śmierć.Już nie rozkoszowałem się naszą liczebnością.Widziałem w niej tylko Tanatosa, moją śmierś.W mych kolegach, w Montague, tak samo jak w niewidocznych Niemcach.- Ach, Nicholas, co to był za obłęd.W pewien mar­cowy poranek tysiące ludzi, Anglicy, Szkoci, Hindusi, Fran­cuzi, Niemcy, stały w wygrzebanych w ziemi dziurach - i po co? Jeśli istnieje piekło, to na tym właśnie polega [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl