[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlatego Jacopo trwał bez ruchu, nieczuły nawet na deszcz łusek, które toczyły się u stóp, nie włożył też trąbki pod pachę, lecz z pal­cami na klawiszach, wyprostowany w postawie na baczność, trzymał ją przy wargach, skierowaną skośnie ku niebu.On nadal grał.Przeciągła nuta końcowa rozbrzmiewała nadal - niedosłyszalna dla obecnych, ulatywała z dzwonu trąbki niby leciutkie tchnienie, podmuch powietrza, które on nadal tłoczył do ustnika, trzymając język między ledwie rozchylonymi wargami, lecz nie przywierającnimi do instrumentu.Trąbka nie zmieniała położenia, chociaż nie opierała się o usta, dzięki samemu napięciu łokci i ramion.Jacopo nie przerywał tej iluzji nuty, ponieważ czuł, że w tym mo­mencie rozwija nić, która przytrzymuje słońce.Słońce zostało za­blokowane w swoim biegu, zastygło w najwyższym punkcie i mogło tam utkwić na całą wieczność.Wszystko zależało od Jacopa, wystar­czyło, by przerwał ten kontakt, popuścił nić, a słońce odskoczyło­by jak piłeczka, a wraz z nim dzień, wydarzenie tego dnia, ta akcja pozbawiona faz, ta sekwencja bez przed i po, która rozwijała się nieruchomo, gdyż w jego mocy było chcieć tego i dokonać.Gdyby przestał dąć, początek nowej nuty zabrzmiałby jak zerwa­nie - znacznie donośniejsze niż ogłuszające salwy, i zegary podję­łyby odmierzanie częstoskurczów serca.Jacopo całą duszą pragnął, by stojący obok mężczyzna nie rzucił komendy „spocznij"; mógłym się nie zgodzić - mówił sobie - i zo­stałoby już tak na zawsze, dmij więc póki sił.Sądzę, że osiągnął ten stan odurzenia i upojenia, jaki przeżywa nurek, kiedy nie chce się wynurzyć, pragnie bowiem trwać w tej bezwładności, w tym unoszeniu się nad dnem.Do tego stopnia, że przy próbach wyrażenia tego, co wtedy czuł, zdania, które przeczy­tałem przed chwilą z zeszytu, załamują się, asyntaktyczne, okale­czone wielokropkami, rachityczne wskutek elips.Było jednak rze­czą oczywistą, że w tamtej chwili - nie, nie napisał tak, ale było to rzeczą oczywistą: w tamtej chwili posiadł Cecylię.Jacopo Belbo nie mógł wtedy zrozumieć - nie rozumiał też, kie­dy pisał o swoim nie uświadomionym „ja" - że świętował raz na zawsze swoje wesele chemiczne z Cecylią, Lorenzą, Sophią, z zie­mią i niebem.Może jako jedyny ze śmiertelnych doprowadzał wre­szcie do końca Wielkie Dzieło.Nikt nie powiedział mu jeszcze, że Graal to kielich, ale również włócznia, i jego wzniesiona jak kielich trąbka była jednocześnie orężem, instrumentem najłagodniejszej formy władzy, który mknie do nieba, by połączyć ziemię z Biegunem Mistycznym.Z jedynym Punktem Stałym, jaki świat miał kiedykolwiek: z tym, który Jacopo swoim oddechem powołał do życia ledwie na jedną chwilę.Diotallevi nie wyjaśnił mu wtedy jeszcze, że można przebywać w Jesod, sefirze Fundamentu, znaku przymierza z wyższym łukiem, który napina się, by wyrzucić strzałę na miarę Malkut, sefiry, która jest jego tarczą.Jesod to kropla tryskająca ze strzały, by powstałodrzewo i owoc, to dusza świata, gdyż stanowi chwilę, w której siła męska płodząc wiąże ze sobą wszystkie stany bytu.Umieć uprząść ten Cingulum Veneris to naprawić błąd popełnio­ny przez Demiurga.Jak można spędzić całe życie na szukaniu Okazji, nie dostrzega­jąc, że chwila rozstrzygająca, chwila nadająca sens narodzinom i śmierci, już minęła? Nie wróci, ale była - nieodwracalna, pełna, olśniewająca, szczodra jak każde objawienie.Tego dnia Jacopo Belbo zajrzał w oczy Prawdzie.Jedynej, jaka została mu dana, gdyż prawda, o której się dowiadywał, mówi, że prawda trwa bardzo krótko (wszystko potem to już tylko komen­tarz).Dlatego starał się obłaskawić niecierpliwość czasu.Wtedy tego z pewnością nie zrozumiał.Nawet kiedy o tym pisał lub kiedy postanawiał, że już nic nie napisze.Zrozumiał jednak tamtego wieczoru.Autor musi umrzeć, żeby czytelnik spostrzegł jego prawdę.Obsesja Wahadła, towarzysząca Jacopo Belbowi przez całe doro­słe życie, była - podobnie jak zagubione adresy ze snu - obrazem tamtej innej chwili, zapisanej i potem usuniętej, kiedy naprawdę dotknął oblicza świata.I to, moment, kiedy zamroził przestrzeń i czas, wypuszczając swoją strzałę Zenona, nie było znakiem, sym­ptomem, aluzją, figurą, sygnaturą, zagadką: było tym, czym było i co nie zastępuje niczego innego, momentem, do którego nie można się później odwołać, gdyż rachunki zostały wyrównane.Jacopo Belbo nie zrozumiał, że przeżył swoją chwilę, która miała mu wystarczyć na całe życie.Nie rozpoznał jej, resztę życia spędził na poszukiwaniu innej, aż sam siebie doprowadził do wyroku skazu­jącego.Albo być może podejrzewał to, w przeciwnym razie nie wra­całby tak często do wspomnienia trąbki.Ale pamiętał o niej jak o czymś utraconym, choć przecież ją miał.Mam nadzieję, modlę się, wierzę, że w momencie umierania na kołyszącym się Wahadle Jacopo Belbo zrozumiał i zyskał spokój.Potem padła komenda „spocznij".Tak czy inaczej poddałby się jej, gdyż brakło mu już tchu.Zerwał kontakt, potem zagrał jedną jedyną nutę, wysoką i o opadającej intensywności - delikatnie, by przygotować świat do czekającej go melancholii.Komendant powiedział:- Świetnie, chłopcze.No proszę.Piękny sygnał.Proboszcz wymknął się, partyzanci ruszyli w stronę bramy na ty­łach, gdzie czekały na nich pojazdy, grabarze zasypali groby i też odeszli.Jacopo wyszedł ostatni.Nie mógł rozstać się z miejscem, gdzie przeżył szczęście.Na placyku nie było już furgonu z oratorium.Jacopo zadał sobie pytanie, jak to możliwe, przecież don Tico nie porzuciłby go w ten sposób.Z dystansu minionego czasu naj­bardziej prawdopodobna jest odpowiedź, że zaszło jakieś nieporo­zumienie, że ktoś powiedział don Ticowi, iż chłopca zabiorą na dół partyzanci.Ale Jacopo myślał wtedy - i nie bez racji - że między „baczność" a „spocznij" minęło zbyt wiele stuleci, chłop­cy czekali do późnej starości, do śmierci, aż wreszcie ich prochy uleciały, zmieniając się w lekką mgiełkę, barwiącą teraz błęki­tem pagórkowatą przestrzeń, która rozciągała się przed jego ocza­mi.Jacopo był sam.Za nim pusty już cmentarz, w rękach trąbka, przed nim wzgórza o coraz ciemniejszej błękitnej barwie, niknące jedno za drugim w pigwowej miazdze nieskończoności, nad jego głową szukające pomsty słońce wolności.Doszedł do wniosku, że powinien się rozpłakać.Ale nagle ukazał się karawan z Automedonem wystrojonym jak generał imperatora w samą biel, srebro i czerń: konie w barbarzyńs­kich maskach odsłaniających tylko oczy, przystrojone jak katafalki: kręte kolumienki, które podtrzymywały asyryjsko-grecko-egipski, biało-czarny tympanon [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl