[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Śpiewnym głosem, który żałośnie rozbrzmiewał wśród ciemności, wzywał ratunku:— Chodźcie tu! Niech ktokolwiek mnie wyręczy! Nie mogę już wytrzymać.Za chwilę statek się wykręci…Sam skoczyłem mu na pomoc.Uczułem na twarzy silny podmuch wiatru, którego zbliżanie się pochwycił czujny słuch Gambrilla.Wiatr wzdął w jednej chwili żagle wielkiego masztu, wśród których dało się słyszeć głuche łopotanie, zmieszane ze skrzypieniem rej.Nadbiegłem w porę, ledwo bowiem zdążyłem pochwycić za koło, Gambrill zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie podtrzymały go ramiona towarzysza.Frenchy, on to bowiem dopadł słaniającego się Gambrilla, złożył go na pokładzie rufy i nakazawszy mu zupełny spokój przyszedł zastąpić mnie przy sterze.— Jak mam manewrować, panie kapitanie? — spytał naturalnym głosem.— Na razie zupełnie pod wiatr.Przyślę wam tu zaraz światło.Skierowałem się ku przodowi statku i tu, oczywiście! spotkałem Ransome’a niosącego zapasową lampkę.Ten człowiek wszystko dostrzegał, na wszystko znajdował radę.Każdym swym poruszeniem dodawał ludziom otuchy.Przechodząc teraz koło mnie zauważył pogodnym, kojącym głosem, że ukazały się na niebie gwiazdy.Tak było w istocie.Wiatr rozdarł chmury, przesłaniające niebo powłoką gęstej sadzy, i nareszcie rozkołysał nieruchome morze.Straszliwe milczenie, opasujące nas od tak dawna, zostało ostatecznie przełamane.Czułem to wyraźnie.Osunąwszy się na ławeczkę przy luku, przypatrywałem się majaczącej w ciemności białej wstędze piany.Po raz pierwszy od wieków — od wieków! Byłbym chyba krzyczał z radości, gdyby nie przytłaczające mnie poczucie winy.Przede mną stanął znowu Ransome.— Co się dzieje z porucznikiem? — spytałem niespokojnie — czy ciągle nieprzytomny?— Szczególna rzecz, panie kapitanie, nie mówi ani słowa i oczy ma ciągle zamknięte.Ale mnie się zdaje, że po prostu śpi.Ransome wyglądał na człowieka szczerze zdumionego.Zgodziłem się na jego hipotezę tym skwapliwiej, że to przypuszczenie pociągało za sobą najmniej kłopotu.Nie mogłem żadną miarą zajmować się teraz osobą Burnsa.Musiał być pozostawiony własnemu losowi bez względu na to, czy obecny jego stan oznaczał zdrowy sen, czy głębokie omdlenie.— Pan powinien się czymś okryć, panie kapitanie — zauważył nagle Ransome.— I ja tak myślę — odpowiedziałem z westchnieniem, ale nie ruszyłem się z miejsca.Potrzeba mi było czegoś więcej niż ciepłego okrycia, a mianowicie nowych rąk i nóg.Moje stały się zupełnie bezużyteczne, choć bólu w nich nie czułem.Gdy Ransome przyniósł mi płaszcz, stwierdziłem z pewnym zdziwieniem, że mogę jeszcze wstać i naciągnąć go na siebie, słysząc zaś, że idzie „ściągnąć Gambrilla na główny pokład”, nie zawahałem się z ofiarowaniem mu swojej pomocy.Okazało się, że stać mnie i na ten wysiłek.Dźwignęliśmy chorego na nogi.Biedak starał się stąpać o własnej mocy, ale przez całą drogę nagabywał nas żałośnie:— Nie upuśćcie mnie tylko z drabiny! Na miłość boską, nie upuśćcie mnie z drabiny!…*Wiatr stawał się coraz chłodniejszy i dął ze wzmożoną siłą.O świcie udało nam się dzięki ostrożnemu manewrowaniu sterem sprawić, że reje skantowały się same, a potem osiągnąć zwrot przez naciągnięcie lin.Z czterech ludzi, którzy pracowali ze mną w ciągu nocy, pozostało nad ranem tylko dwóch; nie śmiałem dopytywać się o nieobecnych pocieszając się myślą, że musieli zasłabnąć chwilowo.Praca na przedzie statku zajęła nam dobrych parę godzin, gdyż dwaj pozostali marynarze poruszali się jak żółwie i co chwila musieli wypoczywać.Jeden z nich zauważył ze zdziwieniem, że „każdy przedmiot na statku waży teraz sto razy więcej niż dawniej”.Była to zresztą jedyna skarga, jaką z ich ust usłyszałem.Nie wiem, czybyśmy byli sprostali zadaniu, gdyby nie pomoc nieocenionego stewarda.Pracował z nami bez wytchnienia, nie mówiąc ani słowa, z bladym uśmiechem zastygłym na wargach.Od czasu do czasu upominałem go łagodnie:— Nie wysilajcie się, Ransome.Powoli, powoli… — na co odpowiadał mi szybkim, pojętnym spojrzeniem.Dokonawszy wszystkiego, co można było uczynić dla zabezpieczenia statku, Ransome wycofał się do kambuza.W jakiś czas później dostrzegłem mimochodem jego postać poprzez uchylone drzwi.Siedział na skrzynce naprzeciwko pieca, wyprostowany, z głową w tył przechyloną i wspartą o ścianę, z zamkniętymi oczyma.Sprawne jego ręce odgarniały z piersi cienką, bawełnianą koszulę, odsłaniając tragicznym gestem potężną klatkę piersiową podnoszoną ciężkim, mozolnym oddechem.Nie zauważył mojej obecności.Wycofawszy się jak najciszej, poszedłem na pokład rufy, aby wyręczyć sternika, który przez ten czas osłabł zupełnie.Biedny Frenchy usiłował dopełnić wszystkich formalności przy oddawaniu mi steru i wykazać sprężystość kroku, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i odchodząc zatoczył się dwa razy jak pijany.Pozostałem przy sterze sam, kierując opustoszałym statkiem, który mknął pod pełnym wiatrem, unosząc się i opadając, a nawet z lekka kołysząc się na boki.Po pewnym czasie ujrzałem Ransome’a zbliżającego się do mnie z tacą w ręku.Na widok jadła uczułem zwierzęcy głód.Oddawszy ster stewardowi, usadowiłem się na tylnym luku, by spożyć przyniesione śniadanie.— Ten wiatr nie przysłużył się naszym ludziom — mruknął Ransome.— Położył ich co do jednego.— Tak — rzekłem — zdaje się, że już tylko my dwaj ruszamy się jako tako.— Frenchy twierdzi, że stać go jeszcze na parę podskoków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]