[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.30 Godziny były pózne popołudniowe, dochodziło wpół do piątej i geologowiezakończyli pracę, co mi w ogóle nie przyszło do głowy.Za kolejnym obrotem z za-chodu na wschód spojrzałam przed siebie i z nader niemiłym piknięciem w sercustwierdziłam, że mam konkurencję.Dwóch wyleciało zza wydm i dopadło owegodołka w środku wału.Szłam ku nim wolno, ciężko urażona, bo przy bursztynienikt nie pragnie towarzystwa, przyglądałam się im i czułam coraz większe, zde-cydowanie głupkowate zaciekawienie.Kretynka zupełna.Kotłowali się przy tymdołku.Dziko przejęci, klękali nad nim, sięgali ręką, usiłowali wchodzić nogami,woda przelewała się im przez wierzch gumiaków, wyraznie polowali na coś, jakna pstrąga w potoku.Zainteresowałam się i nagle dotarło do mnie, że coś tam wi-dzą.Bursztyn chyba? Może nawet duży.? Och, łobuzy i dranie, potrzebni tu jakdziura w moście, ten bursztyn za chwilę morze by mi wyrzuciło, a teraz co.?Zbliżyłam się, przestałam udawać, że nic mnie nie obchodzą, obchodzili jakcholera, zatrzymałam się i przyjrzałam porządnie.Oczywiście, tam był bursztyn!Nareszcie, po raz pierwszy, w wirującej, kłębiącej się, chlupoczącej wodzie do-strzegłam kawałki, wymarzone i upragnione, o wiele większe niż te na brzegu,a wśród nich istną kobyłę, co najmniej ze trzy deka, bryła niczym pół pięści! Tębryłę właśnie usiłowali złapać.W przeciwieństwie do mnie zobaczyli ją od razui opętała ich zachłanność.Mnie również, ale nie mogłam przecież odepchnąć ichstamtąd przemocą, chociaż ochotę na to miałam wielką.Nie lubiłam ich z całej siły, co nie robiło na nich najmniejszego wrażenia.Wysiłki czynili równie potężne, jak bezskuteczne, mokrzy już byli kompletnie,a działo się to przecież w marcu.Marcowa aura kąpielom nie sprzyja.Nie stałamim nad głową bez przerwy, jakieś szczątki honoru jeszcze się we mnie kołatały,znów się zaczęłam przechadzać, tyle że w mniejszym zakresie, nie tak całkiem dokońca wału.Ciężko mi było oderwać od nich oko.Jeden wreszcie poderwał się i popędził do przejścia przez wydmy, drugi zostałna moje nieszczęście, klęczał nad dziurą, chciwie wpatrzony w jej zawartość, odczasu do czasu sięgał ręką, jak kot łowiący ryby, chwilami zaś oglądał się i zbierałte małe kawałki, wyrzucane na brzeg.Dzięki czemu nawet i te kawałki już dlamnie przepadły.Chyba nigdy w życiu do nikogo nie żywiłam tak intensywnejnieżyczliwości, jak do tych przeklętych geologów.Wrócił tamten pierwszy i przyniósł ze sobą dziurawe wiaderko na sznurkuoraz olbrzymią łyżkę wazową.Nie łyżkę, łychę.Podobnego rozmiaru łychy wazo-we ujrzałam w ćwierć wieku pózniej, w londyńskim skarbcu, z tym że londyńskiebyły ze złota.Nie wiem, co by mi się w owym momencie wydało cenniejsze, teze złota, czy ta z jakiegoś żelastwa.Chyba jednak, mając wybór, chwyciłabym tę,bo tamte ze złota były za ciężkie.Dużo mnie obchodziło złoto w obliczu burszty-nowej bryły.I zle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, uda-wało się nią zaczerpnąć wody i tyle.Geologowie zaczęli operować dziurawym31 wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym.W końcu jeden z nich nie wy-trzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzyłcałe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci.A razem z nimi upragnioną bryłę.Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tyl-ko w upojeniu oglądał zdobycz.Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwyciłspodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swo-jego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnionązawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.Nareszcie zrozumiałam sens śmieci.Nie do pojęcia, że nie wcześniej!Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyz-nie.Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości. Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu  wytknął  a nie czekać,aż kto inny przyleci. Czym?  rozzłościłam się. Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak nadługim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim! Nie durszlak, tylko siatka.Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowiąbursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają.Służy do wybierania ryb. I śmieci. I śmieci, zgadza się.Te śmieci to drewno, te same pokłady, w którychzastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat.Ma podobny ciężarwłaściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem.Drewno, cha, cha.No dobrze,drewno również, ale ta cała reszta.? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwow kawałkach, smoła, węgiel kamienny, węgiel drzewny, skórki od wszelkich owo-ców, plastykowe opakowania, rozmaite robactwo, szczątki obuwia, szczątki siecii lin, kości, jarzyny, głównie cebula, ale widziałam i marchewkę, diabli wiedzą,co jeszcze.A nowa czapka marynarska z ruskiego okrętu wojennego, a wielkigrzebień, pozbawiony zaledwie dwóch zębów, a zagłówek kolejowy z sypialne-go wagonu, a butelka niemowlęca ze smoczkiem w doskonałym stanie, a małoużywana rura do pompowania czegoś, może wody, gruba jak ręka, a kanister pla-stykowy z zakrętką, a czterometrowa decha dębowa, dwucalówka.W porządku,niech będzie, decha to drewno.Ale baniak żelazny trzy metry średnicy, długijak wagon kolejowy.?Nie powiedział wprost, że jestem bezdennie głupia, bo zawsze się wyrażałelegancko, ale dał mi to do zrozumienia bardzo wyraznie.Nic z tego wszystkiegonie pochodzi sprzed dwudziestu milionów lat, szczególnie za tworzywa sztucz-ne można gwarantować, ważne jest wyłącznie właśnie drewno, i nie byle jakie,nie połamane deseczki ze skrzynek na ryby, tylko czarne kawałki, od malutkichstrzępków poczynając, a na grubych pniakach kończąc, poprzez patyki najróż-niejszych rozmiarów.To jest owo drewno bursztynowi towarzyszące i po nim się32 rozpoznaje, czy morze ruszyło właściwe warstwy.Bez czarnego drewna o bursz-tynie nie ma co marzyć.Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawaćczarne strzępki.Nieco pózniej zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztynia-rzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi,w czym dzieło.Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie mu-siałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też inne, mniejsze, odleglejsze,chyboczące się przy dnie czarne smugi i nawet kołyszące się z falą kawałki, głów-nie patyki.Posunął się tak daleko, że dał mi na chwilę do ręki swoją siatkę, po-uczył, jak się to robi, zagarniać należało od dna i od razu unosić, pociągając, żebyzawartość nie wypłynęła z powrotem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl