[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Opasany jedną liną Janusz zszedł po drugiej, na której powiązano węzły co półtora metra.Trzy szarpnięcia dały znak pozostałym na górze, że droga wolna, wyciągnięto pierwszą linę i opasano nią z kolei Barbarę.Karolek miał schodzić ostatni, bez asekuracji.- Nie martw się, jakbyś leciał, to cię złapiemy -pocieszył go Lesio.- Z dwojga złego wolę lecieć bez tej liny niż z nią - odparł trzeźwo Karolek.- Najwyżej złamię nogę, a ta lina, jakby co, to nie ma siły, przetnie na pół.Na dole była woda.Korytarz schodził wciąż niże, a wody było coraz więcej.Ciasnota miejsca nie pozwalała przyjąć pozycji wyprostowanej.Odkrywczą ekspedycję zaczęła ogarniać ponura rozpacz.- Cukier zamoknie - mruknął Karolek widząc, jak idący przed nim Janusz pogrąża się w odzie powyżej pasa.- To nieś go wyżej - odparł z irytacją Janusz.- Nie masz większych zmartwień? Nie zdążył powiedzieć nic więcej, potknął się bowiem o podwodną przeszkodę, wpadł z głową w czarną ciecz i zgubił latarkę.Zrezygnowawszy już po krótkiej chwili z beznadziejnego macania, wziął latarkę Lesia.Przeszkoda stanowiła jakby próg.Dalszą drogę można było odbywać jednynie na czworakach, przy czym pomiędzy powierzchnią wody, a stropem pozostawało miejsce na niecałą twarz.Karolek posuwał się naprzód w kucki, w uniesionych dłoniach chroniąc torbę z cukrem.- Długo tak jeszcze? - wystękał.- Wszystko mi już zdrętwiało!.- Zdaje się, że dalej jest wyżej - pocieszyła go niepwnie Barbara.- Już widzę tych turystów z Zachodu, jak się tędy czołgają - wysapał Janusz jadowicie.Poziom wody zaczął się obniżać.Imitacja korytarza zmieniła nieco kierunek i jęła wznosić się nieznacznie w górę.Prowadzący ekspedycję Janusz zatrzymał się, usiadł na niewielkim zwale kamieni i otarł z czoła pot i błoto.- Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam odpocząć - powiedziałstanowczo.- Zdaje się, że najgorsze mamy za sobą.- Wnioskując z konfiguracji terenu - powiedział Karolek w zadumie - jeżeli to ma iść przez kopalnię.To powinno schodzić w dół, przechodzić pod potokiem, a potem iść w górę na tym drugim zboczu.Ta woda to chyba była pod potokiem.- Idziemy dziesięć godzin - powiedziała Barbara.- Przyjmując dwa kilometry na godzinę, mamy za sobą dwadzieścia kilometrów.- Zwariowałaś? Jakie dwa? Pół kilometra na godzinę, to jeszcze uwierzę! - Mówię przeciętnie! Na początku nam się szło szybciej! - Słuchajcie, czy wy wierzycie, że my stąd kiedykolwiek wyjdziemy? - spytał nagle Lesio posępnie.W tejże chwili druga latarka zgasła.Straszliwa ciemność w połączeniu ze straszliwymi słowami nie spowodowała wybuchu paniki tylko dlatego, że wszystkim członkom zespołu odebrało na moment dech i głos.Barbara i Karolek nerwowym ruchem chwycili równocześnie swoje latarki i dwa snopy światła przecięły mrok.- Jak jeszcze raz powiesz coś takiego, to kto jak kto, ale sam możesz przestać wierzyć, że stąd wyjdziesz - powiedział Janusz złowrogo.- Osobiście się o to postaram.Ruszono w dalszą drogę.Lekkie wzniesienie korytarza napełniło otuchą przerażone serca.Coraz bardziej wyczerpany zespół szedł i szedł, przełaził na czworakach, przeczołgiwał się, potykał, przewracał i ślizgał.Wygląd zewnętrzny czworga odkrywców prezentował się coraz gorzej.Ze stropu i ścian ze złowieszczym szelestem osypywały się kamienie.W macierzystym korytarzu jęły pojawiać się coraz liczniejsze rozgałęzieniai odnogi.Tempo posuwania się naprzód zmalało, trzeba było bowiem za każdym razem sprawdzać, w której z czarnych jam znajduje się zbawienna strzała.- Jacy to genialni ludzie byli - powiedział Karolek z wdzięcznością.- Ja bym im pomnik postawił za te strzały.- Do strzał to nie bardzo podobne, ale grunt, że jest - zgodził się Janusz.- Macie pojęcie, co by było, gdyby tego nie było? - Tydzień błądzenia murowany - przytaknął Lesio.Kamienne stopnie prowadziły teraz w górę.Korytarz rozszerzał się i przybierał niekiedy postać niewielkich komnatek.W każdej z komnatek rozlegały się niespokojne szepty i gorączkowo poszukiwano dalszego ciągu drogi, wskazywanej strzałą.Czas płynął.Kierownik pracowni i naczelny inżynier przybyli do pensjonatu z wodotryskiem późnym popołudniem.W pensjonacie zastali wyłącznie Bj~orna, przed trzema dniami pożegnanego w Warszawie.- Gdzie tamci? - spytał naczelny inżynier.Bj~orn okazał jakieś dziwne zdenerwowanie.- Oni chodzi do zamek - rzekł trochę niepewnie.- Wizyta do locha.Kierownik pracowni i naczelny inżynier wymienili zaniepokojone spojrzenia.- Jak to locha? - spytał mimo woli kierownik pracowni.- Czy tam w końcu są te dziki czy nie? - Kiedy poszli? - spytał naczelny inżynier, ignorując wątpliwości zwierzchnika i posępnie marszcząc czoło.- Rano.Dzjewjec godzyna.Oni wszystko ma.Latarnia i woda, i kiełbasa, i dwa sznura.Naczelny inżynier jęknął.Kierownik pracowni patrzył na Bj~orna w osłupieniu.- Nic nie rozumiem - powiedział z cieniem pretensji.- Dlaczego kiełbasa? Karmią dziki kiełbasą? Może on coś myli? - Ja nie myli - odparł z urazą Bj~orn.- Wizyta do locha długa.Uwaga, niebezpiecz.ynstwo.Oni robi reklame dla turisty.Ja też.Kierownik pracowni poczuł się do reszty skołowany.Naczelny inżynier zdenerwował się w najwyższym stopniu.- Poszli zwiedzić lochy - wyjaśnił.- Jezus Mario, chyba zupełnie oszaleli.To jest to uzupełnienie inwentaryzacji, o którym nie chcieli mówić! Co im do głowy strzeliło!? - Jedźmy tam! - zażądał pobladły kierownik pracowni.Bj~orn doprowadził zwierzchników do piwnicy.W najniżej położonym pomieszczeniu znaleziono wielki akumulator samochodowy, do którego podłączony był długi sznur.Sznur ginął w spoinie pomiędzy kamieniami posadzki.- Co to znaczy, na litość boską - zdenerwował się kierownik pracowni.- Dlaczego tu jest takie coś? Co oni zrobili? - Zeszli na dół - rzekł posępnie naczelny inżynier.- Podnieśli chyba ten kamień.Tam mogą chyba być jakieś schody albo coś w tym rodzaju.Spróbujemy.Próby uniesienia kamienia nic nie dały.Brak żelaznego bolca unieruchomił go gruntownie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]